Tenis od zawsze. Rozmowa z Wolfgangiem Thiemem

Szymon Adamski , foto: Adam Nurkiewicz / Mediasport i AFP / East News

Wolfgang Thiem, ojciec i wieloletni trener Dominika, znalazł się w Polsce na zaproszenie Top Level Tennis, firmy przygotowującej specjalne materiały wideo o tenisie i dla pasjonatów tenisa. Porozmawialiśmy o jego życiu i o tym, co je wypełnia. Czyli o tenisie…

 

Z Wolfgangiem Thiemem rozmawia Adam Romer

 

Jak to się stało, że trafił pan do tenisa?

– Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta. Moi rodzice grywali w tenisa, ja oglądałem mecze tenisowe w telewizji. Mamiętam pojedynki Borg – McEnroe. Do tego moja babcia, pochodząca z Czechosłowacji, też grywała namiętnie w tenisa. Pamiętam jej drewnianą rakietę trzymaną w specjalnej ramie. Kiedyś pozwolono mi pograć na ściance, to musiał być 1978 rok. Potem wylądowałem w klubie na zajęciach dla dzieci. Latem graliśmy sporo na otwartych kortach, zimą raz w tygodniu w hali, na wyjątkowo szybkiej, gumowej nawierzchni. Kiedyś zimą nie było tylu hal i możliwości do gry.

Tenis był zawsze sportem numer jeden?

– Obowiązkowo uprawiałem też narciarstwo, to sport narodowy w Austrii. W gimnazjum była też piłka nożna, pływanie, gimnastyka.

Grał pan jako zawodnik?

– Oczywiście. Startowałem w mistrzostwach kraju, jednak nigdy nie otarłem się o poziom międzynarodowy.

I z zawodnika został pan trenerem?

– Zdałem maturę, robiłem kolejne stopnie szkoleniowe w tenisie: nauczyciela, trenera. Grałem też w Bundeslidze. Od połowy lat 90. uczyłem w szkole tenisa, a w 1997 roku rozpocząłem współpracę z Guentherem Bresnikiem w jego akademii.

Często opowiada pan o odpowiedzialności wobec młodych sportowców, o pasji, o wychowaniu… To brzmi bardzo poważnie, zawsze tak było?

– To zależy, w jakim obszarze się działa. Czym innym jest tenis dla dzieci, wprowadzanie ich do sportu, zabawy na korcie… Czym innym, gdy dochodzimy do sportu wyczynowego, regularnych treningów. To obszar wymagający od wszystkich pełnego zaangażowania. Rodzice są zawsze w pełni zaangażowani, nie tylko finansowo, ale i emocjonalnie. Sam zawodnik oczywiście też. Od trenerów też byśmy tego oczekiwali, ale nie zawsze tak się dzieje. Bez stuprocentowego zaangażowania w wyczynowym sporcie trudno osiągnąć optymalne wyniki.

Czy trenowanie własnych synów jest trudniejsze? Czy może dzięki relacji ojciec – syn jest łatwiej?

– Z własnymi dziećmi jest inna nić komunikacji niż z innymi. To czasami pomaga, czasami jednak też utrudnia. Nie ma reguły. Wobec własnych dzieci bywa się czasami zbyt krytycznym i vice versa. Czasami dochodzą niepotrzebne emocje. Ale to z czasem przechodzi i daje się to jakoś poukładać. Dziś Dominic ma 27, a Moritz 21 lat i obaj wiedzą czego chcą.

Jak to było z Dominikiem? Dziś jest nr 3 na świecie, ma za sobą już finały Wielkiego Szlema. Kiedy zaczął grać w tenisa?

– Ani moja żona, ani ja nigdy nie myśleliśmy, że zrobimy z Dominika zawodowego tenisistę. Nigdy nie śniliśmy tej „rosyjskiej bajki”, że wywieziemy dzieci na Florydę i tam zrobimy z nich zawodowców. Mieliśmy szkołę tenisa, pracowaliśmy i siłą rzeczy dzieci wychowywały się na kortach. Trochę tak, jakby ktoś prowadził hotel czy restaurację, a jego dzieci traktowały to jak swój dom. Nie mam pojęcia, ile miał lat Dominik, gdy pierwszy raz pojawił się na korcie. Półtora roku? Jak tylko nauczył się biegać. My graliśmy, a on się bawił.

A z Moritzem? On też trafił od razu na kort?

– Moritz sprawiał więcej kłopotów. Bywało, że jak czegoś nie dostał, to był w stanie zrobić karczemną awanturę. Jemu sport niesamowicie pomógł, bo nauczył go samodyscypliny. To zresztą był dla mnie najważniejszy argument za uprawianiem sportu przez naszych synów. Łatwiej udało nam się ich przeprowadzić przez trudne chwile, jakie każdy nastolatek ma w życiu.

Kiedy po raz pierwszy uwierzył pan, że Dominik może zrobić taką karierę?

– Mówiłem, że nigdy nie było to naszym celem, ale to nie znaczy, że nie wspieraliśmy go w 100 procentach. Gdy trzeba było siedzieć godzinami w halach tenisowych, wracać po nocy po przegranych meczach, robiliśmy to chętnie, nigdy nie oczekując czegoś w zamian. Z Dominikiem jako rodzice tenisowi rośliśmy wraz z jego kolejnymi sukcesami. Gdy miał 16 lat i był w pierwszej „10” Tennis Europe, gdy zagrał juniorski finał w Roland Garros – to były kamienie milowe w jego karierze. Nie mam wątpliwości, że mój syn ma potencjał, by wygrać turniej wielkoszlemowy i być numerem 1.

To gdzie wygra swojego pierwszego Wielkiego Szlema?

– Łatwiej mi powiedzieć, gdzie jest to najmniej prawdopodobne. Najtrudniej będzie mu na Wimbledonie, ale postrzeganie go tylko jako specjalisty od kortów ziemnych jest trochę krzywdzące. Przez ostatnie półtora roku niesamowicie rozwinął się jako gracz na kortach twardych, co pokazał choćby rok temu w Indian Wells czy w tym roku w Australian Open.

Przyjechał pan do Warszawy, by wziąć udział w projekcie firmy Top Level Tennis. Co właściwie robił pan dla TLT?

– Zwrócono się do mnie pół roku temu z propozycją wzięcia udziału w projekcie, który wydał mi się ciekawy. Zgodziłem się i gdy udało się zgrać terminy, przyleciałem do Warszawy i ostatnie dwa dni spędzam na planie zdjęciowym. Sam pomysł wydaje mi się ciekawy, by trenerzy, rodzice, amatorzy zdobywali wiedzę o tenisie dzięki przygotowanym i wrzuconym do sieci materiałom. Nie trzeba uczestniczyć w konferencjach, podróżować, wystarczy ściągnąć materiały z internetu i przy założeniu, że mamy gwarancję odpowiedniej jakości, możemy poszerzać swoją wiedzę o tenisie.

Czy występuje pan w materiałach TLT bardziej jako ojciec, czy bardziej jako trener?

– Jest i trochę ojca, i trochę trenera. Gdy ktoś mnie pyta o doświadczenia ojca, to mam ich sporo, ale tak samo mogę wiele podpowiedzieć jako coach, dzięki mojej wieloletniej pracy i doświadczeniu.

W Polsce trenerzy niechętnie dzielą się swoją wiedzą z innymi…

– Ja przez wiele lat pracowałem z kimś, kto także niezbyt chętnie dzielił się wiedzą… Dużo się nauczyłem, poznałem różne metody pracy, dlaczego nie miałbym się tym podzielić z innymi? To też jest element mojej pracy trenerskiej, by przekazywać tę wiedzę dalej. Co z nią zrobią inni, to już trzeba pytać tych innych.

Pracował pan też dla związku.

– W ramach pomocy dla federacji stworzyliśmy ciekawy projekt. Kłopot w tym, że my chcieliśmy, a federacja i działacze nie byli zbytnio zainteresowani. W efekcie skończyło się tak, że projekt realizujemy teraz w oparciu o prywatnych partnerów. Nazywa się to ATC (Austrian Tennis Commitee) i budujemy nasz projekt poprzez tworzenie wokół niego wspierającej nas społeczności. Nie chcemy zarabiać pieniędzy, a robiś coś w obszarze sportu wyczynowego. Tu muszę dodać, że pieniądze zarabia się w obszarze komercyjnym – trenując amatorów, dzieci, organizując obozy, ale nie trenując wyczynowców. Oczywiście może gdzieś na samym szczycie da się dobrze zarobić, ale to są wyjątki. Dlatego trenerzy muszą zrozumieć, że trzeba wybrać: albo komercja, albo wyczyn i ciężka praca z 12-, 14- czy 16-latkami.

Przez wiele lat pracował pan z Guentherem Bresnikiem… Co się stało?

– Poznałem go w 1997 roku i przepracowaliśmy razem 22 lata. Dalej uważam go za jednego z najlepszych ludzi kształcących zawodowych tenisistów. On umie wychowywać zawodników, wiele się od niego nauczyłem. Ma niesamowite oko, umie obserwować i wyciągać wnioski. Ma świetne wyczucie biomechaniki, która w tenisie jest bardzo ważna. W przypadku Dominika wykonał fantastyczną pracę.

Tyle lat wspólnej pracy i rozwód jak w małżeństwie?

– Trzeba jak w małżeństwie dbać o odświeżanie pewnych rzeczy, by nie popadać w rutynę. Pewnie nasz układ się wyczerpał i nie dało się tego uratować.

Pomysł z Nicolasem Massu był chyba takim pomysłem na odświeżenie relacji.

– To było już chyba ratowanie tonącego okrętu. Guenther powinien dać więcej wolności Dominikowi, który przez lata współpracy zmienił się przecież z chłopca w dorosłego mężczyznę. Bresnik mógł zostać twarzą tego projektu, ale dopuścić też innych do naszej grupy. Tylko gdy bierze się nowego trenera i dalej chce się decydować, co ten trener ma robić, to jest to bez sensu. Trzeba umieć delegować, a nie trzymać wszystko w jednym ręku. Do tego potrzebne jest zaufanie do innych, a z tym Guenther ma kłopot.

Macie teraz w sztabie nowego menedżera – Herwiga Strakę, mocnego człowieka z ATP, dyrektora turnieju w Wiedniu.

– Wiele się w ostatnich latach nauczyliśmy, także tego, że warto łączyć siły dla wspólnych korzyści. On pomaga nam dzięki koneksjom w ATP, Dominik jest dla niego pomocną osobą, choćby w budowaniu potencjału turnieju wiedeńskiego. To zaszczyt być twarzą turnieju ATP 500 w swoim rodzinnym kraju.

Czy jest pan zadowolony z obecnej sytuacji austriackiego tenisa?

– U kobiet na pewno nie. Mamy wyraźny regres w stosunku do lat poprzednich. U panów jest lepiej i nie mam tu na myśli mojego syna. W naszej akademii pracujemy teraz z piątką najlepszych rankingowo Austriaków: Denisem Novakiem, Sebastianem Ofnerem, Lucasem Miedlerem i Jurijem Rodionovem. Z Ofnerem pracujemy od czasu, gdy jako nastolatek przyszedł do naszego centrum szkoleniowego. Był zdolny, ale zatrzymał się w rozwoju i nikt w federacji nie był w stanie mu pomóc, bo trenerzy związkowi podchodzili do swojej pracy bez serca, bez zaangażowania… Dziś może tu, jutro może tam. Tak się nie da! To zresztą jeden z moich największych zarzutów wobec tenisowych federacji, że pracujący tam ludzie w 90% robią to dla własnej kariery, a nie dla budowania sportu. Czasami trzeba umieć powiedzieć, że czegoś się nie zrobi, bo nie ma się kompetencji.

Mało kto lubi się przyznawać, że na czymś się nie zna.

Co pan sądzi o propozycjach zmian w tenisie? Temat krąży od dawna, teraz przy okazji pandemii odżył ponownie. Patrick Mouratoglu proponuje dość radykalne zmiany.

– Przyznaję, że do pomysłów Patricka byłem z początku mocno sceptycznie nastawiony. Byłem z Dominikiem dwa razy w Nicei na jego meczach i muszę przyznać, że nieco zmieniłem zdanie. To świetna forma, by propagować tenis. Na przykład rozgrywać w tej formule mecze pokazowe przed turniejami lub w przerwach. Taki pomysł bym akceptował. Podstaw tenisa, jakie mamy w najważniejszych turniejach, raczej bym nie zmieniał. Nie skracałbym setów, zostawiłbym grę na przewagi. Zasady tenisowe są może i stare, ale to jest właśnie coś, co nas wyróżnia. Nikt nie proponuje, by mecze piłkarskie trwały dwa razy po 15 minut albo razu strzelano rzuty karne. Trzeba odróżnić dwa rodzaje widzów. Jedni to tradycjonaliści, którzy nie chcą zmian; drudzy, mniej związani z dyscypliną, oczekują szybkich rozstrzygnięć i skondensowanej dawki emocji. Patrick chciałby pozyskać tych drugich. Ja też, ale bez tracenia tych pierwszych.

Czy dominacja wielkiej trójki będzie jeszcze długo trwała?

– To coś niesamowitego, coś, co prawdopodobnie przez wiele kolejnych lat się nie powtórzy, więc trzeba to doceniać i oddawać to, co królewskie Federerowi, Nadalowi i Dźokoviciowi. Jednak czas płynie nieubłaganie, młodzi są coraz bliżej. Za rok, może za dwa przejmą rządy w światowym tenisie.

Kto to będzie, oczywiście obok Dominika?

– Jeśli miałbym wymienić obok mojego syna dwa nazwiska, to wymienię Stefanosa Tsitsipasa i Saschę Zwereva, ale są też inni, jeszcze młodsi: Medwiedew, Rublow, Shapovalov, Auger-Aliassime…

Kyrgios?

– Nie… Wielu o nim mówi, ale nie, ja nie… To mylenie pojęć. On funkcjonuje ostatnio w naszym świecie raczej dzięki temu, co nawywija na korcie czy poza, a nie dzięki wynikom w turniejach.

A Polacy? Co pan sądzi choćby o Jerzym Janowiczu, którego na pewno widział pan u Bresnika?

– Tacy tenisiści jak właśnie Janowicz czy Gulbis świetnie pasują do Guenthera. On umie się obchodzić z takimi zawodnikami. Dominik był chyba wyjątkiem w tym towarzystwie. Za grzeczny, a Guenther zawsze miał dryg do prowadzenia kortowych „zabijaków”: Becker, Koubek, Gulbis… Janowicz pasuje tu idealnie.

To niesamowite, że tenisista, którego nie było ponad dwa lata, wraca i po dwóch miesiącach treningów osiąga takie wyniki w challengerach. Pytanie tylko, na ile jego wyniki mogą być trwałe?

– Naszym sportem rządzą zawodnicy prezentujący równą, wysoką dyspozycję przez lata. Federer, Nadal, Dźoković – to są wizytówki tenisa. Zawodnicy w stylu Janowicza są niczym błyskawica: raz rozbłysną, ale co potem? Oczywiście to tenisista, który jak na Wimbledonie wylosuje Nadala, to może go pokonać, ale na dłuższą metę jest mu trudno utrzymać pewien poziom.

A Hurkacz?

– To zupełnie inny typ zawodnika. Uważam go za bardzo obiecującego. Ma bardzo dobrego i doświadczonego trenera. Tacy ludzie osiągają sukces, bo są gotowi wszystko w życiu podporządkować tenisowi. Konsekwentnie dążą do celu i ten cel osiągają. Taki to sport.