Korespondencja z Wimbledonu. Chciała się przekonać

/ Artur Rolak , źródło: Korespondencja z Wimbledonu., foto: AFP

Iga Świątek wróciła do pracy. Pierwsza płatna dniówka trwała 79 minut i nie dała odpowiedzi na najważniejsze pytanie dręczące polskich kibiców tenisa – czy, po czterech tytułach mistrzyni Roland Garros i pięciu wielkoszlemowych w ogóle, jest już gotowa wygrać także Wimbledon?

Odpowiedzi udzielone na Korcie Numer 1 w ogólnym zarysie są optymistyczne. Internetowi eksperci od wszystkiego już zdążyli trochę polamentować, jak trudne losowanie miała/ma Świątek. Sofia Kenin w pierwszej rundzie! Mistrzyni Australian Open! – przypominali jedni. Nigdy nie przegrała w pierwszej rundzie Wimbledonu! – dodawali inni.

Amerykanka okazała się na londyńskiej trawie równie bezbronna jak w finale Roland Garros 2020 i pierwszej rundzie Australian Open 2024. Także w trzecim pojedynku nie znalazła sposobu, aby opuścić zastęp tenisistek, które jeszcze nigdy nie urwały Polce seta.

Jeśli coś mogło budzić nie tyle niepokój, co wątpliwości, była forma Świątek. Forma do gry na tej konkretnej nawierzchni, bo o mączce i Roland Garros trzeba na razie zapomnieć i dobrze byłoby do niej nie wracać aż do 13 lipca. Przesądnym dziękujemy…

Po trzech intensywnych turniejach wygrałam w Paryżu, ale w kolejnych trzech nie wzięłam udziału w żadnym turnieju i nie wiem, na co mnie naprawdę stać. Sama chciałam się wreszcie o tym przekonać, bo treningi to nie to samo, co mecz. Czuję się na trawie coraz bardziej komfortowo, ale trudno porównywać zeszłoroczny ćwierćfinał z dzisiejszą pierwszą rundą – odpowiedziała na pytanie o postęp w zawieraniu przyjaźni z tą specyficzną nawierzchnią.

Z polskiej perspektywy to i podobne były pytaniami dnia. Ze światowej – sprawami jeszcze na tyle nieistotnymi, że na pierwszą pomeczową konferencję prasową liderki rankingu WTA i już najbardziej utytułowanej tenisistki spośród wszystkich uczestniczek tego turnieju przyszło zaledwie kilkunastu dziennikarzy, w tym połowa z Polski. Frekwencja na trybunach też nie zachwyciła. Nie była może tak wstydliwa jak na Roland Garros, ale odbiegała od wimbledońskich standardów przyjętych dla spotkań dwóch mistrzyń wielkoszlemowych.

Dobrze, że pierwszy dzień roboczy nie wymagał nadgodzin, a konwencjonalne uwagi w stylu „Pierwszy mecz po przerwie zawsze jest trudny, a szczególnie po zmianie nawierzchni” i „Jestem zadowolona z awansu do drugiej rundy” da się rzetelnie uzasadnić.