Historia trzech szans

Szymon Adamski , foto: AFP / East News

Jadwiga Jędrzejowska, prosta dziewczyna z robotniczej rodziny, wzbiła się na wyżyny światowego tenisa. Jej sukcesy – trzy finały wielkoszlemowe – były czymś nieosiągalnym dla licznych pokoleń polskich tenisistek. Dopiero po ponad 73 latach dorównała jej Agnieszka Radwańska, a przebiła całkiem niedawno Iga Świątek.

W okresie międzywojennym cudowne dzieci pojawiały się w sporcie niezwykle rzadko. Młodzi ludzie zaczynali treningi dużo później niż dziś, więc dojrzałość i sukcesy też były przesunięte w czasie. Juniorzy, nawet najzdolniejsi, nie stanowili żadnego zagrożenia dla uznanych czempionów. Jędrzejowska była pod tym względem kimś wyjątkowym. Mając niespełna piętnaście lat, wystartowała w mistrzostwach Polski i choć w singlu niewiele zwojowała, to w deblu zdobyła tytuł wspólnie ze Stanisławą Groblewską.

Rodzina Jędrzejowskich mieszkała w skromnym domku w pobliżu kortów AZS w Krakowie. Ojciec Jadwigi pracował w przedsiębiorstwie oczyszczania miasta, matka zajmowała się czworgiem dzieci. Bliskość kortów zdeterminowała życie dziewczynki, która od najmłodszych lat słyszała dźwięk rakiet i marzyła, by kiedyś dołączyć do grona ubranych na biało pań i panów. Na razie mogła tylko przyglądać im się z bliska, podając piłki i zarabiając na tym drobne kwoty.

Słodka zemsta

Ciąg dalszy był łatwy do przewidzenia. Ktoś jej pozwolił poodbijać przez chwilę piłkę rakietą, a jej to się bardzo spodobało. Zaczęła ćwiczyć uderzenia wystruganą przez ojca drewnianą packą. Była w tym o niebo lepsza niż reszta dzieciaków udających tenisistów. Zaczęły się coraz dłuższe próby na prawdziwym korcie. Wypadły tak dobrze, że do drzwi domu państwa Jędrzejowskich zapukał ktoś z AZS i zaproponował Jadzi członkostwo klubu. Była najszczęśliwszym dzieckiem w Krakowie.

Starsze koleżanki klubowe, zwłaszcza Wanda Dubieńska, traktowały ją z góry. Nie chciały z nią trenować, czuły zapewne przez skórę, że ta niewysoka, silnie zbudowana dziewczyna już wkrótce zajmie należące do nich czołowe pozycje w klubie i w kraju. Jadwiga ćwiczyła więc z chłopakami, co jej tylko wyszło na dobre. Stąd się wziął potężny drajw z forhendu, dzięki któremu później odnosiła sukcesy na światowych kortach.

Z Dubieńską przegrała kilka pierwszych pojedynków, między innymi w finale krajowego czempionatu w 1928 roku. Potem dokonała słodkiej zemsty za wszystkie upokorzenia. Przestała przegrywać z kimkolwiek w Polsce. W 1929 roku w Poznaniu zdobyła pierwszy tytuł mistrzyni kraju w singlu. Stało się to półtora miesiąca przed siedemnastymi urodzinami. Jej przewaga nad krajowymi rywalkami była wręcz miażdżąca. Zmiatała je z kortu tym potężnym forhendem, ale finezyjne zagrania też jej nie były obce. Lubiła zwłaszcza skróty. To zagranie z biegiem czasu doprowadziła do perfekcji.

Tajfun nad Londynem

Musiało upłynąć trochę wody w Wiśle, zanim wielki talent Jadwigi Jędrzejowskiej został sprawdzony na międzynarodowej arenie. W 1931 roku została wysłana do Paryża na międzynarodowe mistrzostwa Francji i odpadła w drugiej rundzie, przegrywając ze znakomitą deblistką (26 tytułów wielkoszlemowych), Amerykanką Elizabeth Ryan. Miesiąc później wimbledoński debiut zakończył się porażką w pierwszej rundzie z Brytyjką Kitty Godfree. Z każdym rokiem było jednak lepiej. Pierwszy ćwierćfinał w Londynie osiągnęła w 1935 roku. W następnym sezonie był półfinał, aż wreszcie pamiętny finał w 1937 roku.

To był chyba najlepszy czas w jej całej karierze. Najpierw Jędrzejowska awansowała do półfinału na Roland Garros, przegrywając ze swoją żelazną rywalką, Francuzką Simonne Mathieu. Wcześniej, w ćwierćfinale, Polka wyeliminowała groźną Amerykanke Helen Jacobs. No a potem pojechała do Londynu, gdzie szła jak tajfun, gromiąc bez straty seta kolejne przeciwniczki: Brytyjki Suzan Noel, Dorę Beazley i Gladys Southwell, Amerykankę Doris Andrus, kolejną reprezentantkę gospodarzy Peggy Scriven i znów tenisistkę z USA Alice Marble. W finale czekała rozstawiona z numerem 7 Angielka Dorothy Round. Jędrzejowka była czwarta na liście faworytek, więc teoretycznie jej akcje stały lepiej.

Recenzja Billa Tildena

I rzeczywiście lepiej stały do momentu, w którym Polka objęła w trzecim secie prowadzenie 4:2. Zwycięstwo było na wyciągnięcie ręki. Wtedy jednak Jędrzejowska zaczęła grać dużo słabiej. Była zdenerwowana i zmęczona. Słabsza kondycja bez wątpienia miała związek z nałogiem papierosowym. Nasza tenisistka nie potrafiła nigdy rzucić palenia. To wychodziło właśnie w najtrudniejszych meczach, takich jak finał z Round. Brytyjka wyszła na prowadzenie 5:4, Polka zdołała jakimś cudem wyrównać, ale to był już kres jej możliwości. Gem, set, mecz – Round wygrała 6:2, 2:6, 7:5.

Słynny Bill Tilden, do niedawna najlepszy tenisista świata, który podczas tego turnieju był komentatorem prasowym, zapytał Polkę: „Dlaczego tak strasznie bałaś się wygrać? Gdy prowadziłaś w ostatnim secie, zaczęłaś robić wszystko, aby przegrać. Zwolniłaś tempo, dopuściłaś Round do bekhebdu i pozwoliłaś jej chodzić do siatki”.

Wydawało się, że szybko nadejdzie czas rewanżu, ale wyszło na to, że finały wielkoszlemowe były szczytem możliwości Jędrzejowskiej. W tym samym roku przegrała z Chilijką Anitą Lozano walkę o tytuł międzynarodowej mistrzyni USA. Dwa lata później uległa Simonne Mathieu na Roland Garros. Trzy szanse, trzy niepowodzenia. Najbliżej sukcesu była bez wątpienia w Wimbledonie.

Król nie zapomniał

Nie ulega wątpliwości, że Jadwiga Jędrzejowska tuż przed wybuchem wojny była jedną z najlepszych tenisistek świata. Miała charakterystyczny styl, ludzie lubili ją oglądać. Zaproszenia zewsząd sypały się jedno za drugim, ale ona nie ze wszystkich mogła skorzystać. Zdarzało się, że po Wimbledonie była gotowa do tournee po brytyjskiej prowincji, gdy przychodziła depesza z Polski, że trzeba grać w meczu ligowym albo mistrzostwach Ciechocinka. Zawsze wracała, nigdy nie protestowała. Starała się być lojalna wobec kraju, rodzimej federacji oraz klubu.

W 1932 roku została zawodniczką Legii Warszawa. Pewnego dnia w domku Jędrzejowskich w Krakowie pojawił się przedstawiciel potężnego stołecznego klubu. Zaproponował Jadwidze przeprowadzkę. Kusił etatem w przedstawicielstwie Dunlopa. Tenisistka zgodziła się bez dłuższego namysłu. Dunlop dawał pracę i był gotowy zwalniać ją na wyjazdy krajowe i zagraniczne. Pod warunkiem, że mistrzyni będzie używała dunlopowskiego sprzętu.

Tak oto Jędrzejowska została warszawianką. W stolicy przeżyła okupację, pracując przez jakiś czas jako kelnerka w restauracji „Pod kogutem”. W ten sam sposób zarabiało na chleb wielu innych sportowców, między innymi Janusz Kusociński, dopóki nie został aresztowany i stracony w Palmirach.

Jędrzejowska przeżyła chwile grozy, gdy dostała wezwanie do siedziby Gestapo w alei Szucha. Poszła tam i dowiedziała się, że ma zaproszenie od króla Szwecji. Mogła ten trudny, wojenny czas spędzić w dużo przyjemniejszych warunkach, grając przy tym w tenisa. W Warszawie nie mogła tego robić, bo Niemcy zabraniali Polakom wszelkiej aktywności sportowej. Podziękowała jednak Gustawowi V, wolała zostać z rodziną i przyjaciółmi.

Rekordy gospodyni

Gdy zakończyła się wojna, Jędrzejowska miała prawie 33 lata. Szybko wróciła do dobrej formy, choć czas czas jej świetności najwyraźniej przeminął. Raz za razem zdobywała mistrzostwo Polski. Bardzo długo krajowe rywalki nie potrafiły wygrać z nią choćby seta. Dostawała wciąż zaproszenia z Paryża i Londynu na wielkoszlemowe turnieje i przeważnie z nich korzystała. Na Roland Garros w 1947 roku zagrała w finale miksta, mając za partnera Rumuna Cristeę Caralulisa. Na wimbledońskiej trawie dwukrotnie – w 1946 i 1947 roku – zwyciężyła w turnieju pocieszenia. W tamtych czasach była to bardzo popularna rywalizacja, przeznaczona dla tych, którzy odpadli w dwóch pierwszych rundach imprezy głównej.

Po wojnie przez jakiś czas mieszkała w Bydgoszczy, a potem przeniosła się wraz z mężem, producentem obuwia Alfredem Galertem, do Katowic. Była tam przez wiele lat podporą klubu Pogoń, który później nazywał się Stal, a jeszcze potem Baildon. Ostatni tytuł mistrzyni Polski w singlu wywalczyła w 1961 roku, gdy miała już 49 lat. W deblu mistrzostwo zdobyła jeszcze w 1966 roku. Są to osiągnięcia godne wpisu w „Księdze rekordów Guinnessa”. Po zakończeniu kariery Baildon zatrudnił ją jako gospodynię kortów przy ulicy Astrów.

Nie mogła przestać

Poznałem ją późną jesienią 1975 roku, gdy przyjechałem do Katowic na turniej pokazowy organizowany przez Wojciecha Fibaka. W „Spodku” wystąpili wtedy, oprócz gospodarza, Czech Jan Kodesz, Holender Tom Okker i Amerykanin Marty Riessen. Planowałem przy okazji zrobić wywiad z Jędrzejowską, ale w hali, gdzie odbyły się pokazowe mecze, jej nie spotkałem. Potem dowiedziałem się, że nie została zaproszona. Zadzwoniłem i umówiliśmy się na kortach Baildonu.

Przywitała mnie niewysoka sympatyczna pani, ubrana w płaszcz z futrzanym, lekko wytartym kołnierzem. Pogodna, uśmiechnięta, sympatyczna. Było zimno, przyprószone śniegiem korty wyglądały wyjątkowo smutno. Usiedliśmy w klubowym pokoiku, gdzie na biurku stała szklanka z zamarzniętą herbatą. A za biurkiem bywalczyni światowych kortów, tenisowa partnerka króla Gustawa V, wicemistrzyni Wimbledonu, Roland Garros i US National. Ani słowem nie użaliła się nad swoim losem.

Rozmawialiśmy o wspaniałej przeszłości. O Londynie i Paryżu, o wyprawach na Riwierę, o Charlie’m Chaplinie, którego poznała w USA, i o atrakcyjnych propozycjach przejścia na zawodowstwo. Uśmiechała się bez przerwy do starych czasów.

Na pożegnanie zapytałem, czy jeszcze gra. – No wie pan? – odparła z lekką przyganą w głosie. – Jak można przestać?

Jadwiga Jędrzejowska zmarła w lutym 1980 roku. Zdiagnozowano u niej raka krtani. Miała niespełna 68 lat.

Andrzej Fąfara

 

Tekst ukazał się w 124. wydaniu magazynu Tenisklub. Magazyn można kupić w salonach prasowych.