Jak to wygląda od środka czyli US Open okiem korespondenta
Tegoroczny turniej US Open wciąż jeszcze trwa, ale moja przygoda z nim już się zakończyła. Czy czuję niedosyt, że kończy się ona tak szybko? Oczywiście, że tak, bo turniej wielkoszlemowy to wydarzenie, które przyciąga i gdzie po prostu chce się być. Kilka moich obserwacji i refleksji z US Open znajdziecie poniżej.
Nie była to moja pierwsza wizyta na US Open. Byłem tu przed dwoma laty. Wtedy Iga Świątek sięgnęła po swój pierwszy tytuł wielkoszlemowy na amerykańskich kortach Flushing Meadows. Nie ukrywam, że powrót po 24 miesiącach był dla mnie niezwykle sentymentalny. Jednak emocje, jakie towarzyszyły przy opuszczaniu obiektu w sobotni wieczór, były nieporównywalne do tych z 2022 roku. Myślę, że głównie z uwagi na czas jaki poświęciłem, żeby przeżywać emocje związane z turniejem. Mój poprzedni pobyt w Nowym Jorku był bardziej skoncentrowany na eksploracji miasta, ludzi, metra, a w dzielnicy Queens gdzie znajdują się korty, byłem po prostu „z doskoku”. Tym razem wyglądało to zupełnie inaczej. To tenis grał pierwszoplanową rolę w mojej wizycie w największym mieście Stanów Zjednoczonych.
Pierwszy dzień na kortach kompleksu USTA był dla mnie bardzo intensywny. Głównie z powodu zmęczenia po podróży z innego stanu, którą odbyłem, żeby znaleźć się w „Big Apple”. Zmiany czasu, klimatu, inna pogoda – było ciężko, ale miałem cel: relacjonowanie turnieju. Najpierw krótka wycieczka nowojorskim metrem, słynną linią numer 7 z centrum Manhattanu, dojazd do stacji Mets-Willets Point, krótki spacer do punktu odbioru akredytacji i zaczynamy!
Wypiłem mocną kawę i ruszyłem do sprawdzenia co zmieniło się na obiekcie od mojej ostatniej tu obecności. Zacząłem od serca obiektu czyli Arthur Ashe Stadium, który kryje w sobie tyle różnych korytarzy, że potrzebowałem dłuższej chwili, żeby się w nim odnaleźć. Prawdziwy labirynt.
Nie minęła nawet godzina, a ja już wiedziałem, gdzie co jest, każdy ochroniarz mnie rozpoznawał (no, może nie każdy, ale przynajmniej nie pytali mnie na wejściu, czy się nie zgubiłem). Po parterze uznałem, że czas udać się na samą górę największego tenisowego stadionu świata i znaleźć dogodne miejsce, z którego mogę pisać relacje z meczów. Siedziałem dosłownie przed stanowiskiem, z którego Paweł Kuwik, Barbara Schett i Mats Wilander (wszyscy Eurosport) robili zapowiedzi przedmeczowe. Widok niesamowity, choć siedziałeś daleko i wysoko, niczym na stadionie piłkarskim. Ale nie narzekajmy, dla mnie to była idealna perspektywa.
Zaraz zaczynał się pierwszy mecz: Coco Gauff kontra Elina Switolina. Mecz ciekawy, ale nie był to główny punkt dnia. Na ten czekali wszyscy miejscowi kibice. Na kort wyszli bowiem Ben Shelton i Frances Tiafoe. To nie był zwykły mecz – to był spektakl teatralny. Obaj panowie zagrali ponad cztery godziny, a kibice bili brawo jeszcze długo po zakończeniu spotkania, jakby domagali się bisu.
Stadion był rozgrzany do granic możliwości, a za chwilę miał wyjść na kort Novak Djoković z Aleksiejem Popyrinem. Musiałem ochłonąć po takim meczu, bo skupienie podczas spotkania amerykańskich talentów porównałbym do oglądania wciągającego filmu, choćby „Oppenheimera” w Kinotece. Pamiętam do dzisiaj, jak nie byłem w stanie zamknąć oczu z podziwu. Tu miałem tak samo. Co mecz, to lepszy.
Miałem dylemat, wracać do hostelu czy zostać na Dżokovicia. Zmęczenie osiągnęło zenit, ale jak mógłbym opuścić mecz 24-krotnego zdobywcy tytułów wielkoszlemowych? Zostałem i tu się trochę pochwalę, powstała relacja, z której jestem szczególnie zadowolony (zerknijcie tu: https://tenisklub.pl/aktualnosci/korespondencja-z-us-open-kosmiczny-arthur-ashe-stadium/119270/). Tak minął mi pierwszy dzień – intensywny, ale zdecydowanie „wart zachodu”.
Sobota okazała się polskim dniem: grały Iga Świątek, Magda Linette, Alicja Rosolska i Jan Zieliński. Było co robić, bo musiałem przemieszczać się po całym obiekcie w poszukiwaniu kortów, na których grali nasi zawodnicy. Rozgrzewka zaczęła się od „włoskiego espresso”, czyli meczu Jasmine Paolini z Julią Putincewą.
Po nim szybko ruszyłem na spotkanie z Pawłem Kuwikiem. Obaj udaliśmy się na kort, gdzie grała Alicja Rosolska. Emocje związane z występami Polaków tylko rosły, zwłaszcza kiedy przyszedł czas na Janka Zielińskiego i Igę Świątek.
Spotkanie Janka w mikście na korcie 7 było pełne napięcia, ponieważ po dwóch tytułach wielkoszlemowych z Hsieh w Australii i Wielkiej Brytanii, podopieczny Mariusza Fyrstenberga “miał chrapkę” na jeszcze jeden triumf – po prostu widać było jego determinację od samego początku. Finalnie było zwycięstwo i awans do ćwierćfinału.
Kolejny przystanek to znów Arthur Ashe Stadium, gdzie czekała na mnie Iga Świątek. Perfekcyjna gra i pewne zwycięstwo Polki. Dla mnie najlepszy moment dnia nadszedł po meczu – konferencja prasowa. Miałem w jej trakcie także swoje „pięć minut” i możliwość zadania Idze dwóch pytań. Chwila, którą będę zapewne pamiętał długo po zakończeniu turnieju.
Warto wspomnieć też coś o kibicach, którzy sprawili mi niespodziankę przed meczem Novaka. Siedząc na pierwszym wolnym miejscu, wszak nie miałem biletu, a tylko akredytację, obok mnie rozsiadłą się grupka Amerykanów. Część z nich zaznajomiona w temacie tenisa, dla pozostałych wizyta na Arthur Ashe Stadium była czymś nowym. Siedząc obok nich, z laptopem na kolanach, gdzie nieustannie notowałem przemyślenia i obserwacje związane z meczem Serba z Australijczykiem zwróciłem ich uwagę. Nie minęła minuta, a my już byliśmy ze sobą na “ty”, jak w tej słynnej reklamie. Kibice okazali się wyjątkowo sympatyczni. Bez żadnego pytania przynieśli mi piwo (na moje szczęście 0%). Nie mogłem odmówić i w imię przyjaźni polsko-amerykańskiej wznieśliśmy wspólny toast, a mecz toczył się kilka „pięter” poniżej nas. Nie ma to jak mecze tenisowe, czasem warto otwierać się na nowe znajomości.
Podsumowując, emocje, które przeżyłem podczas wizyty na Flushing Meadow, pozostaną ze mną na długo. Sama akredytacja i możliwość obserwacji wielkiego turnieju od zaplecza, była jak przedwczesny prezent pod choinkę, a przecież mamy dopiero wrzesień! Po takich doświadczeniach nabiera się ochoty na więcej… Czyżby za rok chyba powtórka? Dla mnie brzmi to jak pytanie retoryczne, tam po prostu trzeba być.