Juan Pablo Varillas udowadnia, że w Peru też można

Szymon Adamski , foto: AFP

Szymon Adamski

Sportowcy z egzotycznych krajów mają to do siebie, że z łatwością przychodzi im zdobywanie sympatii kibiców. Tenis nie jest w tej niepisanej regule wyjątkiem, o czym świadczą przykłady Victora Estrelli Burgosa z Dominikany czy Boliwijczyka Hugo Delliena. Być może niebawem szerszej publiczności przedstawi się także Juan Pablo Varillas, który w nadzwyczajny sposób przerwał trwającą od 11 lat posuchę w peruwiańskim tenisie. 

Na pierwszy rzut oka Varillas pozostaje jeszcze jednym z wielu. Miejsce w połowie drugiej setki rankingu ATP nie wpędza raczej kibiców w poczucie dyskomfortu, że do tej pory nie słyszeli o tym zawodniku, lub słyszeli, ale nie mieli okazji zobaczyć go w akcji. W przypadku sympatyków tenisa znad Wisły można od razu pokusić się o usprawiedliwienie. Otóż Peruwiańczyk zawitał w tym roku na challengery do Poznania i Szczecina, ale odgrywał w nich epizodyczne role, dwukrotnie odpadając już w pierwszej rundzie. Nikt wówczas nie mógł się spodziewać, że ten sam Juan Pablo Varillas wygra jeszcze w tym roku dwa challengery z rzędu, stając się tym samym pierwszym Peruwiańczykiem od 11 lat ze zwycięstwem na tym szczeblu rozgrywek. W pewnym sensie 24-latek z Limy przywrócił swoją ojczyznę na tenisową mapę świata.

Taki mają klimat

Było to zadanie bardzo trudne do wykonania, biorąc pod uwagę przeciwności, jakie napotykał na swojej drodze. W Peru brakuje miejsc do rozwijania tenisowych umiejętności. Nawet jeśli takowe się znajdą, trudno znaleźć godnego sparingpartnera. Jak ktoś się wybije, musi szukać bazy treningowej gdzie indziej. Tak jest od lat. W przypadku Alexa Olmedo (mistrza Australian Open i Wimbledonu z 1959 roku) oraz oraz urodzonych w latach 60-tych Pabla Arrai i Jaime’ego Yzagi konieczne były wyjazdy do Stanów Zjednoczonych. Nowsza historia i teraźniejszość to zwrot ku Argentynie. To właśnie tam umiejętności szlifują obecnie dwaj najlepsi peruwiańscy tenisiści – Juan Pablo Varillas i Sergio Galdos. Szlak przetarł im Luis Horna, zwycięzca dwóch imprez ATP w singlu i sześciu w deblu. W 2008 roku Horna wygrał jeszcze challengera w Lugano i od tego czasu Peruwiańczycy pozostawali z pustymi rękoma.

Niekiedy dosłownie, jak podczas meczu Pucharu Davisa z Ekwadorem w 2017 roku. Peruwiańscy tenisiści ruszyli za północną granicę, do położonego stosunkowo niedaleko Guayaquil. Wsparcie finansowe płynące z federacji okazało się jednak niewystarczające i zawodnicy musieli funkcjonować za własne pieniądze. Upokarzająca sytuacja została nagłośniona, a Varillas nie bał się wygłosić kilku krytycznych komentarzy. Mimo to, wciąż gra w narodowych barwach.

Być może uznał, że gorzej być już nie może. To, że był zdany tylko na zawartość własnej kieszeni, też nie było dla niego niczym nowym. Jeżdżąc po zawodowych turniejach, długo nie mógł liczyć na wsparcie żadnego sponsora. Biednemu zawsze wiatr w oczy.

Piłem sobie spokojnie kawkę, kiedy…

– Dostałem telefon, że w zielonym Renault zbito szybę, a następnie go splądrowano. Ukradli mi wszystko: laptopa, pięć rakiet, kurtki, buty – wyliczał Varillas. To również nieszczęsny rok 2017 i opis zdarzenia, jakie spotkało go podczas turnieju najniższej rangi w argentyńskiej Cordobie. Pomocną dłoń wyciągnął wówczas do Peruwiańczyka Agustin Velotti – jeden z tych argentyńskich zawodników, dzięki którym Buenos Aires jest lepszym miejscem do treningów niż Lima. Velotti, mimo że nie było go akurat na miejscu, przesłał swoją rakietę poszkodowanemu przyjacielowi. Ten nie zwojował nią jednak za dużo i przegrał w drugiej rundzie. Na pierwszy triumf w zawodowym turnieju Varillas czekał do marca ubiegłego roku.

Szczęśliwym miejscem okazała się Turcja, gdzie przebywał od lutego do czerwca, z krótką przerwą na mecz Pucharu Davisa. Grał jeden turniej za drugim, korzystając z bogatej oferty zawodów niskiej rangi w Antalyi. W Peru o rankingowe punkty trudno. W 2013 roku, kiedy Varillas zaczynał, w jego ojczyźnie rozegrano trzy futuresy i jednego challengera. Obecny sezon to niewielka zmiana, w dodatku na gorsze – dwa futuresy i jeden challenger.

Ten największy turniej wciąż zresztą przed nami. Varillas przyjedzie do Limy jako jeden z faworytów, z olbrzymim apetytem na kolejne turniejowe zwycięstwo. Może być pierwszym Peruwiańczykiem, który awansuje w tej imprezie do finału singla. W grze podwójnej dwukrotnie triumfował Sergio Galdos (w 2016 roku 80. deblista świata). Galdos i Varillas znają się od lat i zachowują bardzo dobre relacje.

,,On mnie kocha”

To właśnie ta para reprezentowała Peru podczas tegorocznych igrzyskach panamerykańskich. Dla Peruwiańczyków o tyle istotnych, że organizowanych w Limie. Juan Pablo Varillas spisał się wyśmienicie. W singlu awansował do ćwierćfinału, pokonując po drodze 6:1, 6:2 notowanego 200 pozycji wyżej Dariana Kinga. Z Chilijczykiem Tomasem Barriosem, późniejszym srebrnym medalistą, przegrał nieznacznie, dopiero po tie-breaku trzeciego seta. Najważniejszy był jednak występ w grze podwójnej, u boku bardziej doświadczonego Galdosa. Peruwiańska para wygrała trzy mecze i dość niespodziewanie sięgnęła po brązowe medale.

Dekoracja medalowa. Sergio Galdos i Juan Pablo Varillas po prawej stronie, z brązowymi medalami na szyjach. (Photo by LUIS ROBAYO / AFP)

Po sukcesie emocje wzięły górę. Tak chyba należy ocenić wypowiedź Galdosa: – Juan to nie tylko mój przyjaciel. Dzielimy się wieloma rzeczami poza kortem i wspólnie gramy w Pucharze Davisa, ale jest jeszcze więcej rzeczy, które sprawiają, że nasza para jest wyjątkowa. Przynajmniej dla mnie, choć jestem pewien, że dla Juana Pablo też, ponieważ… on mnie kocha – wypalił 29-letni tenisista urodzony w Arequipie – drugim co do wielkości mieście Peru.

Choć dla Peruwiańczyków był to jeden z 39 medali, tenisiści spotkali się z niespotykanym wcześniej zainteresowaniem ze strony kibiców. Dziennikarka Virginia Siaden opisywała, że ,,klub tenisowy w Limie wybuchł, kiedy Varillas i Galdos zdobyli brązowe medale. Tenisiści przeżyli coś, czym nigdy wcześniej nie mogli się cieszyć: trybunami pełnymi fanów z flagami i narodowymi koszulkami trzymanymi w rękach”. W podobnym tonie wypowiadał się Sergio Galdos. – Gram zawodowo od dziesięciu lat, staram się o jak najlepsze wyniki, o wyrobienie sobie marki, ale coś takiego nigdy wcześniej nie miało miejsca. Ludzie rozpoznają mnie w supermarketach czy kawiarniach, proszą o zdjęcia – opowiadał brązowy medalista. I dodał: – W trakcie igrzysk panamerykańskich codziennie zaczepiali mnie ludzie, którzy być może po raz pierwszy byli na meczu tenisowym. Ostatni raz, gdy grałem tutaj w Pucharze Davisa, na trybunach było 45-60 osób.

Potrafić się wstrzelić

Przed społecznością tenisową w Peru powstało nowe pytanie: co zrobić, żeby kibiców na dłużej zaciekawić dyscypliną? W 2013 roku na mecz pokazowy do stolicy kraju przybył Rafael Nadal. Tę wizytę na długo zapamięta Varillas, który miał okazję wystąpić u boku wielkiego mistrza, a jedno z pamiątkowych zdjęć do dzisiaj zdobi jego sypialnię. Większych efektów tego wydarzenia trudno się jednak doszukać. Związek ledwo zipie, a pozostawieni sami sobie tenisiści są tłem dla reszty świata. Kilkadziesiąt kibiców na meczach drużyny narodowej wspominanych przez Galdosa dość dobrze oddaje niedawny stan tenisa w Peru. Z kolei Varillas mówił jeszcze niedawno, że federacja musi przeprowadzić akcję propagandową i wprowadzić tenis do szkół. Nie zdawał chyba sobie sprawy z tego, że sam może być lekarstwem na panujący od ponad dziesięciu lat marazm.

Po zakończeniu igrzysk panamerykańskich Varillas wystąpił w sześciu turniejach, z czego trzy wygrał. Pech chciał, że najgorzej spisał się akurat w Szczecinie, gdzie przegrał już w pierwszej rundzie. Występ w Polsce nie może jednak przysłonić generalnej poprawy wyników, a wręcz przełomu w karierze Peruwiańczyka. Jak na dłoni widać, że sukces w igrzyskach nadał sens dotychczasowym staraniom i tchnął w niego nowe życie. W ciągu miesiąca Varillas awansował z 401. na 161. miejsce w rankingu ATP, skupiając na sobie uwagę mediów i kibiców. Rzadko spotyka się bowiem tak wyraziste zmiany w tak krótkim czasie.

Tylko w październiku Varillas dwukrotnie pokonał Facundo Bagnisa i Federico Corię, a po razie Federico Delbonisa, Alejandro Gonzaleza czy Thiago Monteiro. Za wyjątkiem Corii (brata finalisty Roland Garros z 2004 roku), są to zawodnicy z przeszłością w pierwszej setce, którzy potrafili wygrywać mecze w turniejach wielkoszlemowych. Delbonis wciąż zresztą jest notowany w top 100 (dokładnie 77. miejsce) i jest najwyżej sklasyfikowanym zawodnikiem, jakiego pokonał w krótkiej karierze Juan Pablo Varillas. Peruwiańczyk 6 października skończył 24 lata i bez wątpienia były to jego najpiękniejsze urodziny. W szczególnym dla siebie dniu sięgnął po pierwsze duże trofeum, wygrywając challengera w Campinas.

Egzotyka w cenie

Przed tygodniem Varillas potwierdził wysoką formę, tym razem wygrywając challengera na Dominikanie. Symbolicznie można interpretować fakt, że podczas tej imprezy ostatni mecz rozegrał Victor Estrella Burgos – świadectwo tego, że można, nawet jeśli pochodzi się z małej, nic nieznaczącej w tenisowym świecie wyspy. Najświeższym przykładem na niezłomność i szczęśliwe wydobycie się na szerokie wody jest z kolei historia Boliwijczyka Hugo Delliena. Znając trudności z jakimi się borykał, trudno było bez podziwu patrzeć na jego mecz ze Stefanosem Tsitsipasem podczas Roland Garros.

Następnym w kolejce jest właśnie Juan Pablo Varillas. Sympatia kibiców na pewno często będzie po jego stronie, choćby z tak błahego powodu jak flaga przy nazwisku. Żądni jak największych urozmaiceń kibice mogą mieć nowego bohatera, a ten zapewne odwdzięczać się będzie niemieszczącymi się w głowie historiami z rodzinnych stron. Scenariusz przerabiany już wiele razy, jednak za każdym razem mile widziany. Być może pozytywne nastawienie do maluczkich stanowi pewnego rodzaju rekompensatę za cięższą drogę, jaką musieli przejść we wcześniejszych latach.

Nie ma co jednak ukrywać – zwycięstwa w challengerach nie wzbudzą aż takiego zainteresowania osobą Varillasa. Potrzebny jest jeszcze jeden krok naprzód i otwarcie drzwi do głównego cyklu.  Gdzie je uchylić, jak nie w rodzinnej Limie, jednocześnie podtrzymując kiełkującą w tym miejscu modę na tenis. Pierwszy mecz już za tydzień.