Kroniki kortowe. Raz Ignac, raz Józku

Szymon Adamski , foto: NAC

Przedwojennej dominacji Jadwigi Jędrzejowskiej w polskim kobiecym tenisie towarzyszyła dwuwładza Ignacego Tłoczyńskiego i Józefa Hebdy w męskim. Przez wiele lat kibice zadawali sobie jedno pytanie: Ignac czy Jóźku? Odpowiedź przyszła tuż przed wybuchem wojny. Rzutem na taśmę górę wziął Tłoczyński.

Hebda był starszy od Tłoczyńskiego o prawie pięć lat, ale obaj pojawili się na krajowej arenie mniej więcej w tym samym czasie. W mistrzostwach Polski spotkali się po raz pierwszy w 1930 roku. Ćwierćfinałowy pojedynek wygrał wtedy Tłoczyński, który zwyciężył później w całym turnieju, pokonując w finale Maksa Stolarowa. Hebda miał już wtedy 23 lata. Niewiele wcześniej podjął decyzję o swojej sportowej przyszłości, wybierając tenis kosztem piłki nożnej. W przypadku Tłoczyńskiego takich rozterek nie było. Owszem, zimą uprawiał hokej i nawet nieźle mu na tym polu szło, ale na pierwszym miejscu zawsze stawiał tenis.

Hebda pochodził ze Lwowa, a Tłoczyński z Poznania. Jóźko, jak nazywali tego pierwszego kibice, miał dużo lepsze warunki fizyczne niż kruchy Ignac. W związku z tym reprezentowali dwa różne sposoby gry. Legendarny dziennikarz sportowy Bohdan Tomaszewski pisał o Hebdzie: „Piękny styl, artysta rakiety, choć nieco chimeryczny”. Tłoczyński zaś opierał swój tenis na waleczności, uporze, wytrzymałości. Starcia obydwu zawsze wywoływały ogromne zainteresowanie i takież emocje.

Do pierwszego tytułu mistrza Polski, wywalczonego w 1930 roku, Tłoczyński dorzucił drugi w następnym sezonie. Wydawało się w tym momencie, że ambitny i pracowity poznaniak zdominuje krajowy czempionat niczym Jędrzejowska. Ale właśnie wtedy ujawnił swoje duże możliwości Hebda. W 1932 roku pokonał w finale mistrzostw Polski Tłoczyńskiego. W kolejnych zwyciężył w walce o tytuł Ernesta Wittmanna. Tłoczyński wrócił do gry w 1934 roku, gdy okazał się lepszy w finałowym pojedynku od Kazimierza Tarłowskiego.

Warto zatrzymać się przy tym nazwisku. Pochodzący z Krakowa Tarłowski, starszy o rok od Hebdy i o sześć lat od Tłoczyńskiego, włączył się niespodziewanie do rywalizacji dwóch liderów. W kolejnych latach krakowianin raz za razem awansował do finałów krajowego czempionatu. Dwukrotnie uległ Hebdzie, ale w trzecim pojedynku pokonał wreszcie lwowianina, zdobywając w 1937 roku mistrzowski tytuł.

Tłoczyński miał wtedy wyraźnie słabszy okres. W 1935 roku nie uczestniczył w turnieju singlowym mistrzostw Polski, a w dwóch następnych latach odpadał w półfinale – raz po porażce z Tarłowskim, a raz po przegranej z Hebdą. Dwa ostatnie przedwojenne czempionaty stały się już jednak popisem Ignaca. W 1938 roku zdobył tytuł, pokonując w finale Hebdę po zaciętym, pięciosetowym pojedynku, a w następnym sezonie – trzy miesiące przed wybuchem wojny – bez trudu uporał się z Adamem Baworowskim.

Rozstawiony na Wimbledonie

Tłoczyński zdobył przed wojną pięć tytułów mistrza Polski, a Hebda cztery. Rachunek dotyczący rywalizacji tych dwóch znakomitych tenisistów nie był jednak taki prosty i oczywisty. Pozostawały przecież jeszcze międzynarodowe mistrzostwa kraju, rozgrywane od 1931 roku. W tym turnieju lepsze osiągnięcia miał Hebda, który odniósł trzy zwycięstwa. Jeden jedyny triumf Tłoczyńskiego wygląda tutaj bardzo skromnie.

Tłoczyński za to lepiej wypadał w turniejach wielkoszlemowych. Trzeba od razu zaznaczyć, że obaj nasi mistrzowie nie mieli zbyt wieku okazji do popisów w Londynie i Paryżu. Bywały lata, że ich tam w ogóle nie wysyłano. Najlepszym osiągnięciem Tłoczyńskiego był awans do ćwierćfinału na Roland Garros w 1939 roku. Polak uległ późniejszemu finaliście, rozstawionemu z numerem 1 Amerykaninowi Bobby’emu Riggsowi 2:6, 6:2, 6:8, 5:7.

Rywal Tłoczyńskiego kilka tygodni później zdobył mistrzostwo Wimbledonu. Reprezentant Polski zaś za zasługi w Paryżu został w Londynie rozstawiony z numerem 8. To był pierwszy taki przypadek w historii startów Polaków w turniejach wielkoszlemowych. Niestety Tłoczyński nie wykorzystał wynikających z tego korzyści i odpadł w trzeciej rundzie. Powtórzył tym samym swoje osiągnięcie z 1931 roku, gdy po raz pierwszy startował na wimbledońskiej trawie.

Hebda najlepiej wspominał swój debiut na Roland Garros w 1933 roku. W drugiej rundzie trafił na rozstawionego z numerem 9 Australijczyka Viva McGratha i pokonał go niespodziewanie 8:6, 6:2, 7:9, 7:5. W Polsce zrobiono wokół tego zwycięstwa sporo szumu, ale trzeba od razu dodać, że tenisista z Antypodów miał wtedy zaledwie 17 lat, największe swoje sukcesy (m.in. zwycięstwo w Australian Championships) dopiero przed sobą.

Wspomniany awans Tłoczyńskiego do ćwierćfinału na Roland Garros oraz rozstawienie najlepszego wówczas polskiego gracza w mistrzostwach Wimbledonu było potwierdzeniem skoku, jakiego w europejskiej hierarchii dokonał tuż przed wojną nasz męski tenis. Innym dowodem postępu był mecz o Puchar Davisa z Niemcami, rozegrany na kortach Legii w Warszawie w dniach 19–23 maja 1939 roku. Za trzy i pół miesiąca hitlerowska armia przekroczyła granice Polski. Zaczęła się II wojna światowa.

W maju 1939 roku życie w Europie, podobnie jak w Polsce, toczyło się pozornie normalnym torem, ale już od dawna widoczne były oznaki nadciągającej katastrofy. Chociażby aneksja Austrii przez III Rzeszę w 1938 roku. Tenis polski zyskał na tym Adama hrabiego Baworowskiego, mającego podwójne obywatelstwo. To on wystąpił obok Tłoczyńskiego we wspomnianym spotkaniu w Warszawie. Wcześniej Baworowski grał w barwach Austrii i w 1936 roku przyczynił się do zwycięstwa nad Polską, pokonując Tłoczyńskiego.

Teraz wespół z tym samym Tłoczyńskim miał stawić czoła Niemcom, zaliczanym do ścisłej czołówki europejskiej. 23-letni Henner Henkel w tym momencie mógł się pochwalić zwycięstwem na Roland Garros i półfinałem Wimbledonu. Starszy o dziewięć lat Roderich Menzel miał na koncie finał w Paryżu i liczne turniejowe sukcesy. Był on w podobnej sytuacji jak Baworowski. Wcześniej reprezentował Czechosłowację, a po zajęciu tego kraju przez Hitlera – jako Niemiec sudecki – został włączony do zespołu III Rzeszy.

Dzień za krótki

Mecz z Niemcami wywołał w Warszawie ogromne zainteresowanie. Na trybunach kortów Legii ludzie siedzieli sobie na głowach. W piątek wczesnym popołudniem jako pierwsi przystąpili do walki Baworowski i Menzel. Mało kto w tym momencie przypuszczał, że ten pojedynek przesądzi o ostatecznym wyniku całego spotkania. Baworowski zagrał odważnie, bez respektu dla doświadczonego rywala, ale mimo to od początku przewagę miał Menzel. Sprawozdawca „Przeglądu Sportowego” pisał z podziwem: „Nie drgnął mu żaden muskuł na twarzy, nie pozwolił sobie na cień protestu, nie stracił ani na chwilę spokoju. Odrabiał swoje pensum z zimną krwią, tak jakby na trybunach nie było nikogo, jakby mecz był zadaniem matematycznym, a nie walką nerwów”.

Menzel wygrał dwa pierwsze sety 7:5, 6:3, ale dwa następne przegrał 2:6, 2:6. Wszyscy na trybunach byli przekonani, że Baworowski weźmie teraz górę. Dziennikarz „Przeglądu” również: „Liczyliśmy po cichu, że jeśli dojdzie do rozgrywki pięciosetowej, Menzel ulegnie, bo jest starszy. Tymczasem w piątym secie przypuścił on generalny atak, był tak świeży jak w pierwszym”.

Tłoczyński w pojedynku z Henklem od początku zagrał znakomicie, wręcz perfekcyjnie. Warszawska publiczność chyba nigdy nie widziała go w tak dobrej formie. „Przegląd” pisał: „Jego piłki są regularne, długie, agresywne, bekhend pewny. Do siatki chodzi rzadko, ale zawsze skutecznie. I przede wszystkim świetnie mija. Znakomite longlajny muskają co chwila linię. Henkel ogląda się za nimi tylko i macha zrezygnowany ręką”.

Niemiec oczywiście walczył, szukał szans. Widział je głównie w mocnym, urozmaiconym serwisie. Także w atakach przy siatce. Ale to nie wystarczało na doskonale usposobionego Polaka. Tłoczyński prowadził 6:4, 6:8, 6:4, gdy sędzia główny podjął decyzję o przerwaniu meczu z powodu ciemności. Ciąg dalszy nastąpił w sobotę. Optymizm wśród widzów nieco przygasł, gdy polski tenisista zaczął grać bardziej nerwowo i coraz częściej nie potrafił znaleźć odpowiedzi na ataki Niemca. Henkel wygrał czwartego seta 6:3, a w piątym objął prowadzenie 2:0 i 40-15.

Na szczęście Tłoczyński jakimś cudem wziął się garść i wrócił do dawnej gry. Zdobył przy aplauzie publiczności nie tylko już tego prawie przegranego gema i także dwa następne. Było więc 3:2 dla Polaka. Mogło być 4:2, ale przy serwisie Henkla i przewadze Tłoczyńskiego ktoś z trybun krzyknął aut. Trzeba było powtórzyć piłkę i to uratowało Niemca. Speszony Polak popełnił kilka błędów i zrobiło się 3:3.

Trwała wciąż zacięta walka, ale z lekką przewagą naszego gracza. Tłoczyński wygrał swój serwis i zaraz potem przełamał podanie rywala, obejmując prowadzenie 5:3. W kolejnym gemie uzyskał szybko przewagę i za drugim meczbolem zakończył ten ciężki bój.

Telefon do Londynu

W sobotę według pierwotnego planu miał się jeszcze odbyć mecz deblowy. Niemcy pierwotnie zgłosili do gry Menzla i Georga Metaxę, po czym zmienili koncepcję i wpisali do składu Henkla. Zamiast Menzla. Zmiany oczywiście były możliwe, ale należało ich dokonać w odpowiednim czasie. Tymczasem goście zrobili to z opóźnieniem. Polacy protestowali, dzwonili nawet do Londynu do Międzynarodowej Federacji Tenisowej i usłyszeli, że mają rację, ale lepiej by było, gdyby zgodzili się na tego Henkla.

No to się zgodzili, rezygnując z oczywistego walkowera. Ta zgoda oznaczała przeniesienie debla na niedzielę. Henkel bowiem nie mógł już grać w sobotę, bo miał w nogach dwa sety dokończonego pojedynku z Tłoczyńskim. Polacy wystawili do debla Baworowskiego i Hebdę. Początek wskazywał, że nie był to zły pomysł. Nasi wygrali pierwszego seta 7:5, drugiego przegrali po wyrównanej walce 4:6. Ale potem już dominowali rywale (6:2, 6:2), zyskując zdecydowaną przewagę serwisową i wolejową.

Regulaminowe kłótnie wokół debla sprawiły, że dwa ostatnie single rozegrane zostały w poniedziałek i wtorek. W pierwszym pojedynku Tłoczyński utrzymał doskonałą formę z piątku i soboty, tocząc swój kolejny, stojący na najwyższym poziomie bój. Tym razem z Menzlem. Początek nie był jednak dla Polaka zbyt korzystny. Wydawało się, że Niemiec całkowicie panuje nad sytuacją. Zna wszystkie słabości przeciwnika i potrafi je bezlitośnie wykorzystać. Tłoczyński przegrał pierwszego seta 2:6, ale w drugim przejął inicjatywę i dał już rządzić rywalowi na korcie, zwyciężając 7:5.

Kolejne sety to cała seria wzlotów i upadków polskiego tenisisty. Na szczęście więcej było tych pierwszych. W czwartej partii Menzel zastosował swoją znaną taktykę, walcząc tylko na początku, gdy miał jeszcze szansę na dobry wynik. Potem oddawał już gema za gemem i przegrał 2:6. W piątym secie Tłoczyński zafundował widzom przejażdżkę diabelskim młynem. Zyskiwał minimalną przewagę i zaraz potem ją tracił. Prowadził 6:5, potem przegrywał 6:7. Ale od tego momentu była już tylko jazdą w górę. Menzel stracił koncentrację. Stać go było tylko na pretensje do sędziów, gdy Polak kończył mecz dwoma asami.

W meczu Polska – Niemcy było więc 2:2. W poniedziałek Baworowski i Henkel nie zdołali rozstrzygnąć swojego meczu przed zmrokiem. Kończyli pojedynek we wtorek. Niestety, Polak nie potrafił stawić oporu znakomitemu rywalowi. Mówiło się w kuluarach, że Niemiec grał z Tłoczyńskim przeziębiony. Trudno dziś ustalić prawdziwość tych plotek. Henkel nie musiał przecież grać, skoro czuł się źle.

Nikt oczywiście nie wiedział, że przegrana z Niemcami to pożegnanie przedwojennego polskiego tenisa z publicznością. Nazwano tę porażkę honorową, tak jak wiele podobnych wydarzeń w historii naszego sportu.

 

Andrzej Fąfara