Polowanie uporczywe

Natalia Kupsik , foto: AFP

Po czym poznaje się wielkość charakteru? Odpowiedzi sformułować można wiele. Jest jednak ktoś, kogo pytać nie trzeba – wystarczy popatrzeć. Nazywa się Andy Murray.

Jakiś czas temu przerzucając telewizyjne kanały natknęłam się na reportaż nagrywany w tenisowych szkółkach. Widziałam niedługi fragment – zapamiętałam jedno zdanie. O kilka słów przed kamerą poproszono adeptów dyscypliny. Jeden z nich spytany o to, co lubi w swoim sporcie najbardziej, odpowiedział bez wahania. Zachwycał się tym, że nawet po przegranym 0-6 secie, może zejść z kortu zwycięski. Pociągała go perspektywa odwracania tego, co wydaje się już spisane na straty. Nie wiem czy podobne pytanie usłyszał kiedykolwiek Andy Murray. Sądzę jednak, że na dźwięk tej reakcji uśmiechnąłby się w geście aprobaty.

Feta przed burzą

W 2016 roku, a dokładnie siódmego listopada po raz pierwszy w historii numerem jeden światowego rankingu tenisistów został reprezentant Wielkiej Brytani. 29-letni Szkot z Dunblane znakomity już i tak sezon uświetnił zwycięstwem w paryskim turnieju rangi Masters 1000. O 405 punktów w zestawieniu wyprzedził Novaka Dżokovicia i na najwyższym stopniu „podium” zadebiutował jako drugi… najstarszy w historii. Trochę się na ten szczyt naczekał, ale powodów do narzekań nie miał. Na wielkiej tenisowej scenie znali go jako gwiazdę – zawodnika wybitnego, zaliczanego do grona tych, którzy wyraźnie przyćmili resztę stawki. Po latach ciężkiej pracy Andy Murray zasiadł w sercu tenisowego raju z ponad czterdziestoma tytułami, trzema mistrzostwami Wielkiego Szlema i potencjałem, by się piąć wyżej. Niestety, jak w każdej bajce i w tej za rogiem czaił się podstępny, czarny charakter. Uśpiony zbierał siły, by za niedługi czas wypowiedzieć nierówną wojnę.

Trailer

– To niezwykłe miejsce do gry w tenisa. Jeśli to był mój ostatni mecz, niesamowicie było w ten sposób zakończyć – poniosło się złowróżbnie po Melbourne Park w styczniu 2019 roku. Kibice Andy’ego Murraya z pewnością dobrze ten dzień zapamiętali. Ich ulubieniec zapowiedział to, czego od morderczych miesięcy z uporem zdawał się nie przyjmować do wiadomości. Zrobił to chwilę po meczu pierwszej rundy Australian Open, minimalnie przegranym z Roberto Bautista Agutem, a co ważniejsze pełnym momentów, w których przypominał dawnego, porywającego tłumy Murraya. Odpadł szybko, ale gdyby nie te słowa rozpaliłby nadzieję na to, że się odradza. Widać było, że wciąż ma w sobie „to coś”. Tymczasem czuł się koszmarnie. Żegnając się z turniejem jako jego pięciokrotny finalista, przyznał, że nie wie jak wiele zostało mu sił.

Nad przepaścią

Jeszcze przed początkiem tamtego Australian Open z ust Andy’ego Murraya słyszeć dało się słowa zwiastujące ciężar, z jakim tam przyjechał. Podczas spotkania z dziennikarzami rzucił wtedy znienacka, że być może właśnie w Melbourne przyjdzie mu się z tenisem pożegnać. Poruszenia nie sposób było uniknąć niezależnie od tego, że kontuzja od dłuższego czasu krzyżowała mu szyki, o czym wiedziano dobrze. Szkot wypadł poza czołową dziesiątkę, a zamiast o najwyższe cele walczył co najwyżej o to, by nawiązać do osiągnięć sprzed stanu permanentnego bólu. Trawiony nim swego dopinał raczej rzadziej niż częściej, a jednak niewielu przypuszczało, że nadszedł moment, w którym miał powody by sądzić, że dochodzi do ściany. Z jego zdrowiem było naprawdę źle. W niepamięć poszły efekty pierwszej operacji. Pewnego dnia po konsultacjach ze sztabem publicznie przyznał, że nie jest w stanie „dłużej tego ciągnąć”. Nie wiedział jeszcze, że sam siebie nie docenia.

Felerny przypadek

Jeśli przyjrzeć się dokładniej zdrowotne problemy od początku kariery Andy’ego Murraya nie omijały. Los chciał, że częściej niż dla tenisisty „standardowo” kurować musiał odmawiające współpracy kolana, nadgarstki, kostki, czy plecy. Dręczyło go to, co Juana Martina Del Potro. Z tą istotną różnicą, że żaden ze wspomnianych urazów nie nastręczał dłuższych niż chwilowe powodów do obaw. Niezagrożony pozostawał więc plan, którego kolejne przyczółki sukcesywnie zdobywane zapewniały miejsce w tenisowej elicie. Niestety wbrew tej regule sprawy potoczyły się w roku 2017. Do głosu doszedł wtedy ból biodra. Nie był zupełnie obcy – odzywał się już kilka lat wcześniej, ale za każdym razem udawało się go bez większych trudów stłamsić. Do czasu. Zakamuflowane źródło problemu rosło w siłę i nieoczekiwanie wyłamało się z konwencji, by bez zdania racji pociągnąć brytyjskiego króla kortów pod wodę.

Szkoła zaciskania zębów

Andy Murray wiele miesięcy grał i trenował z koszmarnym bólem zanim zdecydował się na pierwszą operację. Wcześniej odwodziło go od tego wielu lekarzy, z którymi się konsultował. Wiedział jednak, że sprawy zaszły za daleko – zbyt długo męczyła go bezsilność.  Na horyzoncie majaczyć zaczęła wizja zmarnowanego potencjału. Postanowił zaryzykować. Jego nadzieją stał się zabieg i rehabilitacja. Oba przebiegły pomyślnie, lekarze kipieli optymizmem i wkrótce Murray rzeczywiście wrócił do rywalizacji. Z bólem się nie pożegnał, ale było zdecydowanie lepiej – mógł regularnie grać, choć z mniejszą intensywnością. Wiele wskazywało na to, że najgorsze za nim. Nie odzyskał jeszcze dawnej pozycji, ale wierzył, że unieszkodliwić udało się nieczysto grającego rywala.

Powtórka z rozrywki

Niestety niespełna rok później konieczna okazała się kolejna operacja. Tym razem mająca nie tyle ratować karierę, co przywrócić sprawność. Skumulowały się zawiedzione nadzieje ostatnich miesięcy – przyszedł moment, w którym potwornie uciążliwe w życiu Szkota stały się nawet proste, codzienne czynności. Granie zeszło na dalszy plan. W jego biodro wszczepić trzeba było metalowy implant. Na Murrayu-tenisiście niemal oficjalnie postawiono krzyżyk. On sam pogodził się z myślą, że to nieuniknione, ale gdy zdawało się, że na korcie niewiele go już czeka, za namową lekarzy spróbował zignorować swoje „0-6 w pierwszym secie”. Ryzyko opłaciło się. W październiku, ponad pół roku po drugiej operacji Murray trenował od kilku miesięcy zachwycając się tym, że biodro przestało go męczyć. Poczuł, że wskakuje na właściwe tory i na potwierdzenie jakby wygrał turniej w Antwerpii. Trofeum odebrał zalany łzami – za plecami miał drogę przeszytą trudem nie do opisania. A przed sobą cele, których nigdy nie stracił z oczu.

Gotowy na więcej

Od tamtej chwili w jego prywatnym i tenisowym świecie wydarzyło się wiele. Mimo dwuletniego balansowania na krawędzi tego drugiego zdołał utrzymać równowagę. Obecnie jest 134. tenisistą rankingu, który w niedawnej „pokazówce” w Abu Dabi pokonał Rafę Nadala i Daniela Evansa. Za kilka tygodni po raz czternasty wybiera się natomiast do Australii. Organizatorzy pierwszego w sezonie Wielkiego Szlema przyznali mu „dziką kartę” do drabinki głównej, a Szkot z zaproszenia postanowił skorzystać. Rok temu na drodze stanęło mu zakażenie koronawirusem – w tym ma nadzieję ominąć wszelkie przeszkody. – Jego waleczna dusza, pasja i miłość do gry doczekały się renomy i jestem zachwycony tym, że z powrotem powitamy go w Melbourne w styczniu – powiedział dyrektor turnieju Craig Tiley. O ile pozwolą na to pandemiczne warunki można spodziewać się, że równie entuzjastycznie przywitają go „ściany” przypominając być może mecz, po którym nie wykluczał, że się z tenisem żegna. Na wspomnienie tamtej chwili powinien się chyba uśmiechnąć. Minęło sporo miesięcy, przez które na oczach świata odkrył, że twarde jak metal ma nie tylko biodro.

Niedościgniony

Słyszałam kiedyś o technice przetrwania stosowanej przez ludy pierwotne polegającej na gonieniu zwierzyny tak długo, aż ta padnie z wyczerpania. Nazwano to polowaniem uporczywym. To dosyć swobodne porównanie, ale mam wrażenie, że karierą Murray’a na pewnym etapie zawładnął taki właśnie schemat. Przyszedł dzień, w którym znalazł się na celowniku kontuzji zdolnej powalić go o ile nie okaże się wystarczająco wytrwały. Dawna świetność nie była taryfą ulgową – raz sprzyjała, raz ciążyła niepomiernie. Potrafiła owszem zapewnić miejsce w drabince głównej, ale pod osąd kazała poddać kwestię tego czy mistrzowi „wolno” tułać się poza czołową setką. Wielu zgodzi się z tym, że to nie przystoi i niepotrzebnie szarga nazwisko. Być może, a jednak gdy stawką jest pasja nieustępliwości nie sposób odmówić uroku. Nie wiadomo jak długo Andy Murray nie da się jeszcze „zabiegać”. Pewne jest jedno – w dniu, w który to nastąpi z zachwytem wspominać zaczną go nie tylko ludzie sportu.

Natalia Kupsik