Tie-break Tenisklubu #17. Biało-czerwona Praga, przerwana seria Chwalińskiej

Artur Kobryn , foto:

W przededniu turnieju olimpijskiego polskie tenisistki sprawiły nam wyjątkowo przyjemną niespodziankę, rozstrzygając między sobą kwestię tytułu w imprezie w Pradze. Na niższym szczeblu rozgrywek panie rywalizowały z kolei w Warszawie i tam również mieliśmy powody do zadowolenia.

Historia napisana w Pradze

Chyba nikt nie mógł przypuszczać, że tegoroczna edycja turnieju WTA w Pradze okaże się dla nas tak wyjątkowa. Za sprawą Magdy Linette i Magdaleny Fręch o zmaganiach w stolicy Czech będziemy długo pamiętać. Po raz pierwszy w historii mogliśmy bowiem śledzić finał turnieju WTA z udziałem dwóch polskich tenisistek. Także dla samej Fręch był to premierowy występ w meczu o tytuł na tym poziomie rozgrywek. Łodzianka stoczyła na drodze do niego same trzysetowe potyczki i mogła liczyć też na uśmiechy od losu, gdyż dwukrotnie kończyły je krecze rywalek. Bardziej doświadczona Linette również toczyła zacięte boje, w tym półfinałowy z Lindą Noskovą, zakończony w tie-breaku decydującej partii. I także to ona w finale okazała się wyraźnie lepsza. W swoim ósmym występie w takim meczu wywalczyła trzecie trofeum. Teraz czekamy na kolejne takie polskie finały, również w innych konfiguracjach.

Trzynastka Chwalińskiej

Po wygranych turniejach w Montpellier i Porto, Maja Chwalińska walczyła o kolejne zwycięstwa przed własną publicznością. W stolicy naszego kraju pokonała trzy przeciwniczki przedłużając passę do 13. wygranych pojedynków. Na następne nie starczyło już sił, ale i tak była to najdłuższa seria bielszczanki od 2019 roku, kiedy w polskich turniejach ITF odniosła aż 15 zwycięstw z rzędu. Kibicom w Warszawie z pocieszeniem przyszły jednak deblistki. Mistrzyniami imprezy zostały bowiem Weronika Falkowska i Martyna Kubka. Panie nie straciły w turnieju seta i zdobyły odpowiednio swoje trzecie i pierwsze trofeum na tym szczeblu zmagań.

Hurkacz przegrał z kontuzją

Z ogromnym smutkiem przyjęliśmy wiadomość, że Hubert Hurkacz nie zdołał wrócić do pełni zdrowia po urazie odniesionym podczas Wimbledonu. Głównym powodem była oczywiście sama jego nieobecność, ale spotęgował go fakt, że straciliśmy również nasze szanse medalowe w deblu oraz mikście. Żałować można było Jana Zielińskiego, który świeżo po wygraniu Wimbledonu w mikście, ze względów proceduralnych, nie otrzymał szansy zastąpienia wrocławianina. Mimo przeróżnych starań Polakom nie udało się uzyskać żadnej przepustki do gry mieszanej, a nam na usta cisnęło się pytanie, czy naprawdę liderka kobiecego rankingu oraz podwójny mistrz wielkoszlemowy nie zasłużyli, by móc zagrać o olimpijski medal? W związku z tym mogliśmy też zaobserwować momentami absurdalną krytykę decyzji Hurkacza i nawoływania do jedynie pojawienia się na korcie w grze deblowej. Byłoby to jednak tak sprzeczne z duchem sportu i ideą olimpizmu, że darujemy sobie rozważania na ten temat…

Zasady do poprawy

W ostatnich dniach przed rozpoczęciem igrzysk olimpijskich, nie tylko Hubert Hurkacz zrezygnował z występu w Paryżu. Oprócz niego zmuszeni do podjęcia takiej decyzji z powodów zdrowotnych zostali też chociażby Jannik Sinner, Holger Rune, Alex de Minaur, Jelena Rybakina, Marketa Vondrousova, czy Julia Putincewa. Wycofania te niewątpliwie wpłynęły na atrakcyjność imprezy, a niektóre z zastępstw można wręcz określić jako nieprzystające do rangi wydarzenia. I tu ponownie możemy wrócić do kwestii regulaminu. Część miejsc w drabinkach singlowych przypadło bowiem graczom takim jak Matthew Ebden, Petros Tsitsipas, czy Francisco Cabral, którzy posiadają jedynie ranking deblowy. Nie trudno było zgadnąć, że nie będą oni w stanie wnieść żadnej wartości do turnieju. Jeśli więc władzom ITF zależy, by tenis na igrzyskach olimpijskich nie był uważany przez zawodników i kibiców tylko za jedną z wielu imprez w kalendarzu, to zmiany w zasadach powinny zostać wprowadzone jak najszybciej.

Bezbłędny Berrettini

Kolejny tydzień rywalizacji przyniósł także potwierdzenie tego, że jeśli tylko Matteo Berrettini jest zdrowy, to w dalszym ciągu jest dużej klasy tenisistą. Po wygraniu w Gstaad Włoch przeniósł się do Kitzbuhel i tam również w imponującym stylu poradził sobie z całą konkurencją. Podobnie jak w Szwajcarii przez cały tydzień nie stracił choćby seta. Udowodnił także, że zasługuje by nazywać go jednym z obecnie z największych specjalistów od rozgrywek tie-breakowych. Rzymianin rozpoczął bowiem turniej od pięciu setów wygranych właśnie w taki sposób. Tym samym ma już na swoim koncie dziesięć tytułów w karierze, a w rankingu ATP awansował na 40. miejsce. Jest więc coraz bliżej tego, by być ponownie rozstawionym w Wielkim Szlemie. Dzięki temu będzie mógł unikać tak przykrych niespodzianek jak wczesne trafianie na graczy pokroju Jannika Sinnera, co miało miejsce podczas ostatniego Wimbledonu.

Andriejewa rozpoczęła kolekcjonowanie trofeów

Mimo dopiero 17 lat na karku Mirra Andriejewa zapracowała już na renomę swego nazwiska. Rosjanka ma na koncie m.in. paryski półfinał wielkoszlemowy i wygraną nad Aryną Sabalenką. Do ubiegłego tygodnia jej seniorska gablota była jeszcze pusta, ale i to uległo już zmianie. Andriejewa zdobyła premierowy tytuł na kortach ziemnych w rumuńskiej Jassy. Po „spacerkach” w pierwszych trzech meczach stoczyła ciężkie batalie z Olgą Danilović oraz Eliną Awanesjan, z których również wyszła zwycięsko. Pozwoliło jej to na zostanie najmłodszą triumfatorką turnieju WTA od czasu wygranej Coco Gauff w Parmie w 2021 roku. Będąc na 23. pozycji w rankingu puka więc do bram czołowej dwudziestki i nie można mieć wątpliwości, że przekroczy je już wkrótce.

Nishioka przełamał duopol

Przed tygodniem żegnaliśmy się w naszej rubryce z turniejem ATP 250 w Newport, a dziś przychodzi nam zrobić to samo ze zmaganiami tej samej rangi w Atlancie. Tegoroczna, 14. edycja, była ostatnią w historii tej imprezy. Co ciekawe wcześniej wygrywali w niej tenisiści tylko z dwóch krajów. Aż dziesięciokrotnie dokonywali tego reprezentanci gospodarzy, a w pozostałych trzech przypadkach triumfowali Australijczycy. Pożegnalna odsłona rywalizacji przyniosła jednak urozmaicenie listy zwycięzców. Najlepszy okazał się bowiem Yoshihito Nishioka, który w finale uporał się z Jordanem Thompsonem. Mecz, choć zacięty i emocjonujący, nie był niestety idealnym zwieńczeniem zawodów. Spotkanie było przerywane opadami deszczu i zakończyło się już po północy miejscowego czasu przy nielicznym gronie kibiców na trybunach. Nie jest to jednak na pewno zmartwieniem Japończyka, dla którego był to trzeci tytuł w karierze. I także na swój sposób wyjątkowy, gdyż pierwszy zdobyty poza Azją.