Wojna światów

Artur St. Rolak , foto: AFP / East News i Agencja Pressaro

Artur St. Rolak

Kto oglądał „Vabank”, zwłaszcza jego drugą część, ten zapewne pamięta, jak Gustaw Kramer tłumaczył na filmowej granicy niemieckiemu oficerowi, że w ogóle nie interesuje się polityką. Oficer wyjaśnił mu, że to bez znaczenia, ponieważ polityka interesuje się nim, Herr Kramerem. Naiwne są więc tłumaczenia, że sport nie powinien mieszać się do polityki, skoro polityka bez żadnych zahamowań miesza się do sportu. Od lat.

A nawet od wieków. Już starożytni Grecy nie przegapili żadnej okazji, aby podczas antycznych igrzysk wykorzystywać olimpijski pokój do knucia planów kolejnych wojen między państwami-miastami. Zrywano sojusze, zawierano nowe, a kapłani składali bogom ofiary w intencji zwycięstwa tych, których aktualnie wspierali. A Zeus patrzył na to z pomnika i nie grzmiał.

Wstążka figowa

Kiedy All England Lawn Tennis Club ogłosił, że do tegorocznych The Championships nie będą dopuszczeni tenisiści reprezentujący Rosję i Białoruś (urodzeni w tych krajach, ale występujący w innych barwach nie zostali wykluczeni), świat tenisa podzielił się wzdłuż nowej linii. Jedni uznali tę decyzję za oczywistą (choć nie dla wszystkich organizatorów turniejów), drudzy oburzyli się za wrzucenie Bogu ducha winnych tenisistek i tenisistów do jednego worka z Władimirem Władimirowiczem.

Argumenty znamy. Rosja najechała Ukrainę – jak, nie przymierzając, III Rzesza II Rzeczpospolitą – niszcząc po drodze wszystko, czego nie zdołała ukraść i wywieźć. Po klubach tenisowych zostały ruiny, wiele kortów jeszcze długo będzie straszyło lejami po bombach. Gdzie, padły pytania bez odpowiedzi, mieliby trenować ukraińscy tenisiści, aby przygotować się do turniejów? Zawodowcy, zarabiający setki tysięcy, jeśli nie miliony dolarów rocznie, na pewno by sobie poradzili. Ale co z młodzieżą dopiero sposobiącą się do tego zawodu? Co z tymi wszystkimi, których marzenia o wielkich sukcesach i sławie zostały zagłuszone wyciem syren alarmowych?

A co mają z tym wspólnego rosyjscy i białoruscy tenisiści? Przecież oni używają swych rakiet w celach pokojowych i wyłącznie do zarabiania pieniędzy. Ten punkt widzenia podzieliło kierownictwo WTA, ATP i ITF, jak na komendę ogłaszając, że w tych okolicznościach tegoroczny Wimbledon będzie turniejem pokazowym. Kto chce, niech gra, lecz na punkty rankingowe niech nie liczy.

Szefowie organizacji tenisowych mają gęby pełne frazesów o niemieszaniu sportu do polityki, ale pamięć – zwłaszcza David Haggerty i jego kompania – bardzo krótką. W 2014 roku, kilka miesięcy po aneksji Krymu, Belgowie oświadczyli, że boją się grać w Kijowie, bo na Ukrainie wojna. Kijów leży ponad 800 kilometrów od Krymu. To ponad dwa razy dalej, niż znad granicy belgijsko-luksemburskiej nad Kanał La Manche. ITF obawy Belgów podzielił i zarządził mecz na terenie neutralnym. Czyż w ten sposób federacja nie przyznała, że politykę trzeba jednak brać pod uwagę?

Inne związki sportowe, chociaż – jak ITF, WTA i ATP – demonstracyjnie przypięły do swych internetowych witryn żółto-niebieskie wstążki na znak solidarności z Ukrainą, faktycznie już dawno wywiesiły białą flagę na znak kapitulacji przed politycznymi realiami. FIFA i UEFA, aby uniknąć kłopotów – czy to zamieszek na trybunach, czy choćby stanu podwyższonego ryzyka przed meczami eliminacyjnymi – z góry dzielą drużyny na koszyki tak, aby na przykład Azerbejdżan nie musiał grać z Armenią, Kosowo z Serbią i, co za niespodzianka…, Rosja z Ukrainą. Ślepy los nie ma już czego szukać przy piłce.

Skradzione szanse

Czy Izrael leży w Europie? Nie, ale został przyjęty do federacji sportowych Starego Kontynentu z powodów czysto politycznych. Jego sąsiedzi Liban, Syria i Jordania rywalizują z rozgrywkach azjatyckich, a Egipt w afrykańskich. Bo taka jest geografia. Ponieważ jednak każdy występ reprezentantów Izraela w krajach arabskich byłby nie tylko potencjalną beczką prochu, na potrzeby sportu, dla świętego spokoju, granice kontynentów zostały dostosowane do potrzeb.

Pewność, że to nie tylko teoretyczne zagrożenie, podtrzymują władze Iranu. Reprezentanci tego kraju mają oficjalny zakaz rywalizowania ze sportowcami z Izraela; są zmuszani do wycofania się z zawodów, nawet z finałów olimpijskich, aby unikać takich konfrontacji. Znajdują się też naśladowcy-ochotnicy. Podczas ostatnich igrzysk olimpijskich Fethi Nourine odmówił walki z Toharem Butbulem, za co został zdyskwalifikowany przez organizatorów, a przez kierownictwo ekipy Algierii usunięty z reprezentacji i odesłany do domu.

Sport, a konkretnie piłka nożna, był już zresztą powodem najprawdziwszej wojny. Może nie praprzyczyną, ale tą kropelką, która przelała czarę goryczy po obu stronach granicy hondurasko-salwadorskiej. Szczegóły, jeśli ktoś chce – a warto! – znajdzie w „Wojnie futbolowej” Ryszarda Kapuścińskiego. Tu poprzestańmy tylko na stwierdzeniu, że emocje związane ze sportem podpaliły lont, na końcu którego zgromadziła się wybuchowa mieszanka polityki wewnętrznej obu państw i sąsiedzkich sporów między nimi.

Bojkoty igrzysk olimpijskich to osobny rozdział w historii sportu. Starsi kibice jeszcze pamiętają Moskwę 1980 i Los Angeles 1984. Najpierw zaprotestował Zachód, nakładając na Sowietów sankcje za interwencję w Afganistanie. Sportowcy mieli wolną rękę – kto chciał, ten mógł jechać i walczyć o medale. Niewielu chciało, niewielu pojechało, mało kto dopchał się do podium.

Cztery lata później towarzysze z Kremla długo szukali pretekstu i nie znaleźli lepszego niż obawa o bezpieczeństwo swoich obywateli. Troskę Moskwy podzieliły wszystkie stolice bratniego obozu poza Bukaresztem (Rumuni wykorzystali sytuację i zajęli drugie miejsce w klasyfikacji medalowej). O Belgradzie i Pekinie nie ma co wspominać, bo Jugosławia i Chiny od dawna prowadziły własną politykę, nie zawsze zbieżną z ZSRR. Do dziś wielu polskich sportowców, wtedy u szczytu możliwości, ma poczucie nie tyle straconej, co skradzionej szansy.

Basen pełen krwi

Igrzyska bojkotowano jednak i przed 1980, i po 1984 roku. Zaczęło się w 1956. Do Melbourne nie pojechały reprezentacje Egiptu, Iraku i Libanu, protestując przeciwko roli Izraela, Francji i Wielkiej Brytanii w „kryzysie sueskim”. Holandia, Hiszpania i Szwajcaria okazały solidarność z ofiarami Powstania Węgierskiego, krwawo stłumionego przez Armię Czerwoną. Z kolei Chiny wycofały się dwa tygodnie przed rozpoczęciem igrzysk na wieść o potwierdzeniu udziału nieuznawanego przez ten kraj Tajwanu. Chiny bojkotowały igrzyska aż do 1980 roku włącznie.

W 1964 do Chin dołączyły Korea Północna i Indonezja, ponieważ MKOl nie zezwolił na start uczestnikom konkurencyjnych igrzysk zorganizowanych rok wcześniej w Dżakarcie. W tym samym czasie (choć formalnie dopiero sześć lat później) z ruchu olimpijskiego została wykluczona Afryka Południowa, prowadząca politykę apartheidu. W 1972 z tego samego powodu „szlaban” dostała Rodezja (obecnie Zimbabwe). W 1976 do bojkotu przystąpiła większość państw afrykańskich, które domagały się niedopuszczenia do igrzysk Nowej Zelandii, ponieważ reprezentacja tego kraju w rugby (sporcie wówczas nieolimpijskim) odbyła tournee po RPA. Chinom natomiast udało się zablokować występ ekipy Tajwanu. Ostatni bojkot igrzysk letnich miał miejsce w 1988 roku, ale nieobecność Korei Północnej (zwłaszcza w Korei Południowej) i Kuby mało komu sprawiła przykrość.

W tym miejscu, nie tylko w charakterze ciekawostki, warto wspomnieć o najbardziej krwawym – dosłownie! – meczu w historii igrzysk, a może i sportu w ogóle. W półfinale olimpijskiego turnieju piłkarzy wodnych w Melbourne spotkały się zespoły ZSRR i Węgier. Ze względu na klimat, zawody odbywały się dopiero w listopadzie, więc zaledwie tydzień po wydarzeniach w Budapeszcie. Dane dotyczące liczby ofiar są sprzeczne, ale większość źródeł podaje, że zginęło ok. 20 tysięcy Węgrów, w tym 2500-3000 tylko podczas szturmu miasta przez Armię Czerwoną.

Dla madziarskich waterpolistów, którzy nie wiedzieli, czy ich bliscy przeżyli, „ruscy” przestali być rywalami, stali się wrogami. I jedni, i drudzy nie żałowali łokci. Krew z rozbitych łuków brwiowych, złamanych nosów i uszkodzonych bębenków w uszach lała się strumieniami. Publiczność buczała i gwizdała na Sowietów. Mecz zakończył się totalnym chaosem, ogólną bijatyką w basenie i wynikiem 4:0 dla Węgrów. Do dziś to jeden z ważniejszych rozdziałów w dziejach tamtejszego sportu.

Boisko za drutem kolczastym

Wykluczenie Rosji z zimowych igrzysk w Pyeongchangu trudno podciągnąć pod politykę, bo poszło przecież – jak pamiętamy – o doping. Oczywiście w Moskwie są innego zdania i wciąż widzą w tym polityczny spisek wrażych sił Zachodu.

Co mówi się w Rosji o decyzji FIFA, wykluczającej „sborną” z decydującej fazy eliminacji do mistrzostw świata w Katarze, dobrze wiemy. Przypomnieć warto, że „ruscy”, a kiedyś radzieccy, nabyli wprawę w odpadaniu z rywalizacji o awans do mundialu niekoniecznie na boisku. W 1973 roku reprezentacja ZSRR miała zmierzyć się w barażu z Chile. W pierwszym meczu w Moskwie padł wynik 0:0, faworytami rewanżu w Santiago wydawali się gospodarze. Na gości jednak się nie doczekali, ponieważ ci odmówili gry na stadionie, na którym po zamachu stanu nowe władze przetrzymywały zwolenników obalonego prezydenta Salvadora Allende, bliskiego Moskwie, bo marksisty.

Sowieci zaproponowali mecz na neutralnym terenie, jednak FIFA nie zgodziła się. Federacja piłkarska Chile domagała się jeszcze rekompensaty za stracone wpływy ze sprzedaży biletów, ale centrala ponownie odmówiła. Przez pewien czas obawiano się, że „wielki brat” znów opuści żelazną kurtynę, ale na szczęście uczestnicy turnieju finałowego w RFN stawili się w komplecie, czyli z NRD, Bułgarią i Polską. Osiągnięcia drużyny Kazimierza Górskiego przypominać nie trzeba.

Zdarzały się też inicjatywy oddolne, które przyciągały politykę – już wewnętrzną – do sportu. Jedno z najbardziej znanych zdjęć zrobionych podczas igrzysk olimpijskich przedstawia stojących na podium medalistów biegu na 200 metrów. Podczas hymnu USA Tommie Smith i John Carlos wznieśli ręce z dłońmi zaciśniętymi w pięść. Odebrano to jako wyraz wsparcia dla ruchu „Black Power”, za co obaj sprinterzy zostali wykluczeni z reprezentacji. Z kolei w poprzedniej dekadzie przez amerykańskie (choć nie tylko) stadiony, zwłaszcza futbolowe, przetoczył się ruch „Black Lives Matter”. Ale to już nie historia, lecz współczesność.

Pokój wygrany w rugby

Polityka wykorzystuje sport głównie do dzielenia, ale zdarza się, że także do łączenia, czyli służy dobru. Najlepszy przykład dali światu rugbyści z Afryki Południowej. Prezydent Nelson Mandela, w przeszłości prześladowany i przez 27 lat więziony za działalność przeciwko apartheidowi, został pierwszym czarnoskórym prezydentem RPA. Władza się zmieniła, ale sklejenie dwóch połówek jednego narodu wydawało się zadaniem godnym Syzyfa.

Mandela znalazł sposób. W 1995 roku jego kraj był gospodarzem mistrzostw świata w rugby. Rugby były uznawane za sport narodowy, ale tylko przez białą część obywateli – czarna widziała w nim symbol niedawnego ucisku. Takim samym symbolem był „Springbok” – godło reprezentacji rugby. W innych dyscyplinach gazelę zastąpiła „protea” – gatunek popularnego tam kwiatu.

Mandela przekonał swoich wyborców, że sukces znienawidzonego przez nich symbolu będzie sukcesem całego kraju, a więc także ich. Prezydent nawiązał bliskie relacje z Francoisem Pienaarem, białym kapitanem reprezentacji, i obaj zaczęli pracować na rzecz pojednania. Koniec końców drużyna złożona głównie z białych graczy zdobyła tytuł mistrzowski, co 60 tysięcy kibiców, w znakomitej większości czarnoskórych, przyjęło wręcz entuzjastycznie. Na boisku Mandela uściskał Pienaara, „Springbok” ocalał i – co najważniejsze – całkiem realna groźba wybuchu wojny domowej została zażegnana.

Granice wyobraźni

Wyobraźmy sobie, że All England Lawn Tennis Club nie poszedł za głosem przyzwoitości i – jak Federation Francaise de Tennis i US Tennis Association – zostawił otwarte drzwi dla graczy z Rosji. Wyobraźmy sobie, że jakiś tenisista z tego kraju – albo tenisistka, co ostatnio wyobrazić sobie jednak dość trudno – wygrywa The Championships.

Czy musimy sobie wyobrażać, jak zareagowałyby tuby propagandowe Kremla? Jak byśmy zareagowali na tenisistę z Rosji, choćby juniora albo juniorkę, udzielającego wywiadu ze znakiem „Z” przypiętym do dresu? Co poczuliby Serhij Stachowski i Ołeksandr Dołhopołow, którzy porzucili dostatnie, spokojne życie i wrócili do ojczyzny, aby z karabinem w dłoni bić się o jej wolność? Co powiedziałaby Żenia Zełenska, wspominając swe zwycięskie mecze na korcie w Irpieniu?

Co będzie z Wimbledonem? To nie jest zmartwienie AELTC. Na swą legendę turniej pracuje od 1877 roku. Pewnie znajdą się wyjątki, ale większość tenistek i tenisistów odda wszystkie punkty, a i pewnie sporo dolarów, za Venus Rosewater Dish czy Challenge Cup. Punkty rankingowe – raz Covid sprawił inaczej – bezpowrotnie tracą wartość po 52 tygodniach.

Puchar za mistrzostwo daje przepustkę do tenisowej nieśmiertelności.