Zwycięski powrót Chunga. ,,Moje plecy czują się świetnie”

Szymon Adamski , foto: AFP

Szymon Adamski

Hyeon Chung szybko zabrał się za nadrabianie straconego czasu. Ostatnie pół roku było dla niego wyjątkowo ciężkie, ale w dłuższej perspektywie poświęcenie tak długiego okresu na poprawę stanu zdrowia może okazać się właściwym posunięciem. W challengerze w Chengdu Koreańczyk pokonał pięciu przeciwników i sięgnął po trofeum.

Chung nigdy nie dał się poznać jako okaz zdrowia. Kiedy tylko przedstawił się szerszej publiczności, od razu zwrócono uwagę na jego charakterystyczne okulary. Koreańczyk od dzieciństwa cierpi na silny astygmatyzm. Z tym jednak nauczył się walczyć i wychodzi mu to doskonale – wielu kibiców na pewno wciąż pamięta jego niespodziewany przemarsz do półfinału w zeszłorocznym Australian Open. Później pojawiły się kolejne problemy zdrowotne: pęcherze na stopach oraz urazy ścięgna Achillesa i pleców.

Gdzie się podział stary, dobry Chung?

To właśnie plecy dokuczały mu najmocniej. Pierwsze dolegliwości pojawiły się już rok temu. Od tego czasu rozegrał jeszcze siedem turniejów, ale w żadnym z nich nie wygrał więcej niż dwóch meczów. Zbawienna nie okazała się również przerwa pomiędzy sezonami, którą spędził w Tajlandii. Chociaż, kto to wie, Chung testował tam ponoć specjalnie wyprofilowane buty, które pozwoliłby mu rozwiązać problem pęcherzy. Na razie trudno zweryfikować ich skuteczność, bowiem Azjata w pierwszej części sezonu 2019 rozegrał tylko cztery imprezy. Prezentował się w nich podobnie, jak w ostatnich miesiącach zeszłorocznych rozgrywek, czyli mizernie. Po lutowym turnieju w Rotterdamie zniknął…

Zgłaszał się i wycofywał. Na Twitterze powrót do rywalizacji ogłosił tylko raz, przed turniejem ATP Masters 1000 w Miami, już wówczas przepraszając za długą nieobecność. Przestrzelił z datą tak mocno, że później być może wstydził się jeszcze raz podjąć temat. Od pewnego momentu stało się jednak jasne, że jeśli wróci to na poziom challengerów, a nie do głównego cyklu.

(Koreańczyk wykorzystał natomiast Twittera do pochwalenia się nową fryzurą)

Choć kwestie rankingowe w porównaniu do zdrowotnych są błahe, należy jednak odnotować nie tylko spadek 23-latka z Suwon do drugiej setki, ale też utratę pozycji numer jeden na krajowym podwórku. Pod nieobecność Chunga wystrzeliła forma Sonwoo Kwona, który w tym tygodniu dotarł do ćwierćfinału zawodów głównego cyklu w Los Cabos. Wracając do Chunga, ostatnie tygodnie to niepewność. Równie prawdopodobna wydawała się opcja powrotu podczas challengera w Chengdu, co podczas październikowej imprezy tej samej rangi w Liuzhou. Najwięksi pesymiści mogli zakładać nawet wydłużenie przerwy do 2020 roku.

Nie chwalić dnia przed zachodem słońca

Wszystkie znaki na niebie i ziemi pozwalały jednak wysnuć jednego wniosek napawający optymizmem – skoro Chung czeka tak długo, to na pewno chce wrócić będąc święcie przekonany o odpowiedniej kondycji zdrowotnej. Powrót na hurra po wielomiesięcznej przerwie nie miałby sensu. Koreańczyk chciał mieć pewność, że z plecami wszystko w porządku i dopiero wtedy wrócić do rywalizacji. Potwierdził to w Chengdu, gdzie w stosie dyplomatycznych i kurtuazyjnych wypowiedzi, przewijał się wątek zdrowotny. ,,Moje plecy czują się świetnie” – zapewniał Chung.

 

(Obyśmy jak najrzadziej musieli oglądać takie obrazki)

Koreańczyk na korcie nie błyszczał, ale i tak pokonał wszystkich rywali. Sukcesu, rozumianego jednocześnie jako zwycięstwo w turnieju i zdolność do bezbolesnego rozegrania pięciu meczów w ciągu tygodnia, nie należy przeceniać ani deprecjonować. To tak jakby chwalić długodystansowca za przebiegnięcie w dobrym tempie pierwszych stu metrów. O wiele ważniejszy jest powrót sam w sobie i wspomniana wcześniej gotowość do rywalizacji. Przynajmniej w odczuciu głównego zainteresowanego, bo jak będzie w rzeczywistości, pokażą dopiero najbliższe tygodnie.

Wziąć przykład z najlepszych

Obserwując powrót Chunga na światowe korty, można było sięgnąć pamięcią do zeszłego roku i styczniowych challengerów w Newport Beach i Dallas. Wówczas misję powrotu po kilkumiesięcznych problemach z prawym nadgarstkiem rozpoczynał Kei Nishikori. Od porównań trudno uciec, gdyż w optymalnej formie są zdecydowanie najlepszymi azjatyckimi tenisistami. Nishikori w Newport Beach przegrał już w pierwszej rundzie, natomiast tydzień później w Dallas sięgnął po trofeum. Obaj nadrabianie straconego czasu zaczęli od challengerów, na dobrze znanym sobie pod kątem polityczno-społecznym gruncie – nie rzucali się od razu na głęboką wodę. Dzięki temu szybko przypomnieli sobie smak zwycięstwa.

Koreańczykowi pozostaje życzyć, aby podobieństwa na tym się nie skończyły. Wydaje się, że kibice rozpieszczeni wyczynami niemal zmartwychwstających Nadala czy Del Potro, koło powrotu Nishikoriego przeszli zbyt obojętnie. A przecież Japończyk potrzebował niespełna dziesięciu miesięcy(!), żeby wrócić do grona dziesięciu najlepszych tenisistów świata. Być może Chung tak wysoko w tak krótkim okresie nie mierzy, ale przecież pierwszego z brzegu nie nazywają następcą Dżokovicia.

Można by zakrzyknąć ,,guess who’s back” – gdyby tylko popularne w języku angielskim słowo nie miało tulu znaczeń i nie przywoływało na myśl Koreańczykowi koszmaru ostatnich miesięcy…