Roger Federer – jedyny taki

Roger Federer zakończył karierę. Był kimś, kto sprawił, że tenis, czyli niezwykle trudny sport, wyglądał tak łatwo i pięknie. Podejmując próbę podsumowania jego kortowych osiągnięć, zdecydowanie łatwiej byłoby napisać o tym, czego nie dokonał.
Tekst Krzysztof Rawa; współpraca Anna Niemiec
Niezwykle długą i bogatą karierę 41-latka można podzielić na kilka etapów. Na początku miał okazję rywalizować z gigantami amerykańskiego tenisa Pete’m Samprasem i Andre Agassim. Później zdominował rywalizację swojego pokolenia. Dokonania Andy’ego Roddicka, Juana Carlosa Ferrero, Lleytona Hewitta czy Marata Safina z pewnością byłyby zdecydowanie większe, gdyby nie musieli rywalizować w latach jego świetności.
W ostatnich latach kibice z całego świata emocjonowali się rywalizacją „Wielkiej Trójki” w wielkoszlemowym wyścigu o tytuł najlepszego tenisisty wszech czasów. Roger Federer, Rafael Nadal i Novak Dźoković nie przestali dominować nawet pod naciskiem pokolenia Alexandra Zvereva i Stefanosa Tsitsipasa.
Miał to coś
Szwajcar przez prawie dwie dekady rywalizował na najwyższym poziomie nie tylko dlatego, że zawsze dbał o przygotowanie fizyczne i bardzo rozsądnie planował kalendarz startów. Chociaż był uważany za najbardziej wszechstronnego i najlepiej technicznie grającego zawodnika w historii, wciąż szukał sposobów, aby poprawiać swoją grę. Do współpracy zapraszał wybitnych trenerów i byłych graczy, takich jak Tony Roche, Paul Annacone, Stefan Edberg czy Ivan Ljubiczić. Oczekiwał, że pomagą mu się doskonalić i znaleźć nowe rozwiązania na korcie, jak choćby nowy wariant returnu, nazwany „SABR”, czyli „sneaky attack by Roger”.
Federer od najmłodszych lat był uważany za ogromny talent. W 1998 roku wygrał dwie bardzo prestiżowe imprezy dla juniorów – Wimbledon oraz Orange Bowl – i zakończył rok jako lider rankingu ITF w tej kategorii wiekowej. W tym samym sezonie rozegrał również pierwszy mecz w zawodowym tourze. W pierwszej rundzie turnieju w Gstaad lepszy okazał się Lucas Arnold Ker. Już w 1999 roku Szwajcar był w Top 100, a w kolejnych latach systematycznie budował ranking.
Na początku sezonu 2001 w Mediolanie zdobył pierwszy w karierze tytuł rangi ATP. Kilka miesięcy później odniósł jedno z najbardziej pamiętnych zwycięstw w karierze: czwartej rundzie Wimbledonu wyeliminował samego Pete’a Samprasa. Przerwanie serii 31 zwycięstw z rzędu Amerykanina na kortach All England Club okazało się symboliczną zmianą warty, choć tego turnieju Federer jeszcze nie wygrał.
– Jest wielu młodych, zdolnych tenisistów, którzy zaczynają się liczyć w tourze, ale Roger ma to coś specjalnego – powiedział po tym meczu Sampras. – Jeśli chodzi o wykonywanie uderzeń, pod pewnymi względami przypomina mi mnie samego. Ma grę, która w naturalny sposób pasuje do kortów trawiastych. Ma wszystkie potrzebne narzędzia. Dobrze się czuje we wszystkich strefach kortu. Nie ma żadnych dziur, a na jego serwis nie mogłem znaleźć recepty.
Sampras nie pomylił się w ocenie młodszego rywala. W kolejnych latach Maestro zdominował rywalizację na londyńskich trawnikach, zdobywając tam aż osiem tytułów. Na pierwszy tytuł wielkoszlemowy musiał jednak czekać do 2003 roku, kiedy w finale Wimbledonu pokonał Marka Philippoussisa.
Paryż jak Bastylia
W kolejnych latach wszechstronność Szwajcara i jego perfekcyjna technika pozwoliły mu dominować nie tylko na kortach trawiastych, ale wygrywać we wszystkich zakątkach świata. Sezon 2004 zaczął od zwycięstwa w Australian Open, dzięki czemu awansował na pierwsze miejsce w światowym rankingu. W kolejnych miesiącach obronił tytuł w Londynie oraz zwyciężył w US Open.
Niezwykły był również kolejny rok. Federer wygrał Wimbledon i US Open, a sezon zakończył bilansem 81 zwycięstw przy zaledwie 4 porażkach, co było najlepszym wynikiem od 1984 roku (John McEnroe, 82-3).
W latach 2006 i 2007 Szwajcar wystąpił we wszystkich czterech finałach wielkoszlemowych. Był bezkonkurencyjny wszędzie oprócz Roland Garros. Na kortach ziemnych wyrósł mu bardzo groźny konkurent, Rafael Nadal. Najlepszy wtedy tenisista świata nie był w stanie znaleźć w Paryżu sposobu na Hiszpana.
Federer regularnie meldował się tam w finale, ale jak od ściany odbijał się od topspinowego forhendu Rafy. Coraz częściej zaczynały pojawiać się głosy, że szwajcarski mistrz może nigdy w życiu nie sięgnąć po tytuł mistrza Roland. Wzmogły się w 2008 roku, kiedy Nadal dokonał rzeczy, wydawało się, niemożliwej i po jednym z najbardziej epickich pojedynków w historii pokonał Federera w jego królestwie przerywając jego serię pięciu triumfów z rzędu na kortach Wimbledonu.
Szwajcar nie porzucił jednak myśli o podboju Paryża. W 2009 roku pomógł mu w tym Robin Soederling, który w czwartej rundzie wyeliminował Nadala. Federer nie zmarnował tej szansy, wykazując się zrozumiałą niewdzięcznością i pokonując w finale właśnie Szweda. Udowodnił, że na kortach ziemnych radził sobie lepiej od większości specjalistów od gry na tej nawierzchni i gdyby nie dominacja Nadala, w Paryżu mógłby wygrać jeszcze nie raz. Dzięki tej wygranej jako trzeci tenisista po Rodzie Laverze i Andre Agassim w Erze Open skompletował karierowego Wielkiego Szlema.
– To było największe zwycięstwo w mojej karierze. Mogę teraz kontynuować karierę bez wiecznego martwienia się, że nigdy nie wygram Roland Garros.
Kilka tygodni później Szwajcar po raz kolejny zapisał się w historii. Awansował do siódmego z rzędu finału Wimbledonu, w którym pokonał Andy’ego Roddicka (16:14 w piątym secie), dzięki czemu pobił rekord czternastu singlowych tytułów wielkoszlemowych należący do Samprasa.
Pesel został w szatni
W kolejnych latach dominacja Szwajcara stopniowo malała. Oprócz Nadala coraz więcej do powiedzenia w rywalizacji z Maestro miał również Novak Dźoković. Obaj młodsi rywale mocno naciskali na Federera, ale ten nigdy – także dzięki nim – nie spoczął na laurach.
Z powodu kontuzji kolana stracił większość sezonu 2016. Nawet jego najwierniejsi kibice mogli mieć wątpliwości, czy po tak poważnym urazie Roger będzie w stanie wrócić i włączyć się jeszcze do wielkoszlemowego wyścigu z Rafą i Nole.
Szwajcar po raz kolejny zaskoczył wszystkich. Wrócił do rywalizacji na początku 2017 roku i już w Melbourne zdobył osiemnasty tytuł wielkoszlemowy. Jeszcze większym zaskoczeniem był styl, w jakim to zrobił. W finale pokonał Nadala, odrabiając stratę przełamania w piątym secie. Hiszpan cały czas testował bekhend rywala głębokimi forhendowymi topspinami, ale tym razem Szwajcar miał na to receptę i nie dał się odepchnąć od linii końcowej. Tak Federer został najstarszym wielkoszlemowym mistrzem od 1972 roku.
– Ten mecz będzie miał dla mnie zawsze zupełnie inne znaczenie – przyznał po finale. – Nie mogę tego porównać do niczego poza Roland Garros 2009. Długo musiałem czekać na zwycięstwo w Paryżu, próbowałem, walczyłem i ponosiłem porażki, ale się nie poddawałem i w końcu mi się udało. Teraz czuję się podobnie.
Kolejny sezon zaczął od obrony tytułu w Melbourne oraz zwycięstwa w Rotterdamie, które zapewniło mu powrót na pierwsze miejsce w światowym rankingu. W wieku 36 lat i 6 miesięcy został najstarszym liderem ATP w historii.
Po raz ostatni w wielkoszlemowym finale wystąpił w Londynie w 2019 roku. Przez 4 godziny i 57 minut reprezentant walczył o zwycięstwo z Dźokovićiem, co było najdłuższym finałem w historii The Championships. Federer miał dwie piłki meczowe i własny serwis przy stanie 8:7 w piątym secie. Jedną z nich stracił w sposób, który do tej pory trudno zrozumieć.
Sezon 2020 był stracony ze względu na problemy zdrowotne. Były już lider światowego rankingu wrócił do rywalizacji dopiero w połowie roku. Wystąpił na Roland Garros i Wimbledonie. W ćwierćfinale The Championships przegrał z Hubertem Hurkaczem, po czym musiał zakończyć sezon. Jak się później okazało, pojedynek z Polakiem był ostatnim w zawodowej karierze Szwajcara. Po tegorocznym US Open mistrz ogłosił, że żegna się z zawodowym tenisem.
Do meczbola włącznie
Wielu ludzi mu dziękuje za to, że był i zachwycał. Dla wielu stał się inspiracją, idolem, wzorem i najmocniejszym dowodem, że piękno w sporcie istnieje. Zafascynowany tenisem niemiecki intelektualista Hans-Ulrich Gumbrecht powiedział kiedyś, że oglądanie Federera wywoływało w nim elementarne uczucia podobne tych, jakie daje obserwacja stada ptaków idealnie wykonujących ewolucje na niebie; że gdy patrzył na grę Szwajcara, to czuł, że świat jest jednak dobrą instytucją.
Amerykański pisarz David Foster Wallace już w 2006 roku napisał o nim w magazynie „New York Timesa” głośny esej „Roger Federer jako doświadczenie religijne”. W nim zdefiniował dla świata „Federer Moments”, czyli „Chwile, kiedy oglądasz grę młodego Szwajcara, kiedy szczęka opada, oczy wychodzą na wierzch i słychać dźwięki, które sprowadzają małżonków z innych pokoi, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Chwile te są bardziej intensywne, jeśli grałeś w tenisa wystarczająco wiele, aby zrozumieć niemożność tego, co właśnie widziałeś…”.
Były szef redakcji sportowej londyńskiego „Timesa” Simon Barnes opisywał Federera jako Harry’ego Pottera tenisa, zastanawiając się, czy jego rakieta pochodziła z tego samego sklepu, w którym fikcyjny czarodziej kupił swą różdżkę. „Nie chodziło o to, że Federer uczynił tenis tak pięknym, jak kiedyś. Sprawił, że był piękniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Uroda gry nie była celem, którego szukał, była po prostu metodą, której używał do wygrywania meczów tenisowych” – pisał świetny dziennikarz.
Liczby mówią: wcale nie był najlepszym tenisistą świata. Rafael Nadal dzierży rekord 22 wygranych wielkoszlemowych, Novak Dźoković 21, on 20. Z Rafą ma bilans ujemny: 16 zwycięstw i 24 porażki, z Novakiem podobnie: 23-26. Ktoś policzył, że przegrał 20 spotkań, mając wcześniej piłkę meczową. Hiszpanowi i Serbowi zdarzyło się to mniej niż 10 razy. Wygrał 103 turnieje singlowe (Jimmy Connors więcej), 310 tygodni prowadził w rankingu światowym (są lepsi). Nikt nie zwyciężał od niego częściej jedynie Na Wimbledonie (osiem razy) i w Masters (sześć). No i nikt z wielkich tenisowego świata nie może powiedzieć jak on: przez 20 lat nigdy nie przerwałem meczu, jeśli już wyszedłem na kort. Zagrał ich 1526 w singlu i 223 w deblu.
Liczby jednak oszukują albo raczej nie mówią całej prawdy. Wielkość Federera była i jest wielowymiarowa, może najłatwiej tłumaczy ją to, że obok pokazywania sportowej doskonałości był po ludzku zrozumiały: płakał podczas podczas wielkich zwycięstw, a czasem także podczas równie urodziwych porażek. Bawiło go, że był ubóstwiany, nawet przedstawiany jako symbol seksu, choć prezentował najczęściej staromodny stoicyzm, spokój oraz oczywistą ogólną przyzwoitość i troskliwość o innych. Dla niego sława była najnormalniejszą rzeczą na świecie, w którym pozostał przy zdrowych zmysłach, pomimo otaczającego go zgiełku.
Wszystko dla Petera
Na to, że był taki, wpływ mieli zwyczajni rodzice Lynette i Robert mieszkający na przedmieściach Bazylei, miała też wpływ sama Szwajcaria, w której zawsze czuł się bezpiecznie, nawet kiedy znacznie ją przerósł swymi sukcesami. Ojczyzna, w której początkowo więcej od wygrania tenisowego turnieju znaczył jakiś brązowy medal mistrzostw świata w najciarstwie alpejskim, w którym w 2005 roku plebiscyt na najlepszego sportowca kraju wygrał motocyklista (w klasie 125 ccm) Thomas Luethi, a nie tenisowy mistrz Wielkiego Szlema.
Obok rodziców ważny był trener. Nie ten pierwszy, ale drugi lub trzeci, Peter Carter, australijski kapitan szwajcarskiej reprezentacji daviscupowej i osobisty szkoleniowiec Rogera od dziewiątego roku życia.
Carter grał chwilę zawodowo (był 173. w rankingu światowym), ale w końcu lat 80. wybrał zawód trenera i przeniósł się do Szwajcarii. Pracował i czasem startował w rozgrywkach klubowych w barwach Old Boys Tennis Club w Bazylei. To tam w 1991 roku przyszła do niego pani Lynette Federer z synem i rzekła po prostu: – To jest Roger.
Australijczyk dostrzegł niezwykłość kandydata na mistrza, choć kandydat wtedy wcale nie był wiele lepszy od równieśników, nawet tych z okolicy. Pracowali razem dziewięć lat. To Carter, najpierw w Bazylei, potem w krajowym centrum tenisowym w Ecublens, do błysku wyszlifował bekhend Rogera, także jego sposób poruszania się po korcie i zdolności taktyczne.
Trener próbował także okiełznać emocje młodego człowieka, który w tamtych latach był klasycznym przykładem nastolatka mającego zbyt dużo energii i zbyt mało wewnętrznych hamulców, by nią dobrze pokierować. Miał problemy z nauką, językiem francuskim i motywacją (za młodu widział się także w roli piłkarza). Łamał zatem rakiety, wrzeszczał i obrażał się albo obrażał innych, by potem z trudem wrócić do norm zachowania.
Rozeszli się, gdy Australijczyk zaczął prowadzić drużynę Szwajcarii. Obowiązki trenerskie przy Federerze przejął Peter Lundgren, ale przyjaźń trwała. Carter zginął latem 2002 roku w wypadku samochodowym podczas safari w RPA, gdy z żoną Silvią wybrali się w spóźnioną o rok podróż poślubną. Roger zawsze powtarzał, że od tamtego sierpniowego dnia wreszcie zaczął układać sobie w głowie poważne podejście do sportu i życia.
– Wydaje mi się, że Peter bardzo nie chciał, abym był zmarnowanym talentem, więc sądzę, że jego śmierć stała się dla mnie pobudką. Naprawdę zacząłem wtedy ciężko trenować – mówił w niejednym wywiadzie. Zaraz po pogrzebie wrócił do turniejów, przegrał wtedy trzy razy w pierwszych rundach, ale determinacja wróciła: zakwalifikował się do Masters. W następnym roku wygrał pierwszy Wimbledon, sukces zadedykował Carterowi. Tylko jemu.
Mona Lisa
No i była Mirka. Dziewczyna, potem żona. Poznana podczas igrzysk olimpijskich w Sydney (2000), urodzona w Słowacji jako Miroslava Vavrincova (rodzice wyjechali do nowej ojczyzny, gdy miała dwa lata), reprezentantka Szwajcarii. Odrobinę starsza, jakby trochę mądrzejsza, mówiąca wtedy do młodszego kolegi z reprezentacji „dzieciaku”.
Nie była tenisistką wybitną (najwyżej na 76. pozycji w rankingu WTA, zarobiła jakieś 230 tys. dolarów), ale zawziętą na pewno. Szybko jednak skończyła karierę z powodu kontuzji pięty i początkowo wiele nie wskazywało na to, że stanie się tak ważna. Gdy chłopak poprosił ją wtedy o pomoc w organizacji wyjazdu na jakiś turniej, zgodziła się chętnie, choć najpierw próbowała stworzyć firmę kosmetyczną RF Cosmetics AG. Próba okazała się klapą.
Została lepsza opcja: poświęcenie dla kariery Federera, jak powiedziała w jednym z ostatnich wywiadów w 2004 roku: – Roger przywraca mi moje tenisowe życie. Jeśli on wygra, to tak, jakbym ja też wygrała.
Pozostała zaangażowana i wytrwała przez lata, mając decydujący wpływ na zasadnicze sprawy. Gdyby ona rzekła, że ma wcześniej skończyć karierę, skończyłby bez słowa sprzeciwu. Ale to ona, gdy Federer miał 33 lata i wygrał tylko dwa turnieje przez 18 miesięcy, głęboko wierzyła, że ma przed sobą kilka pomyślnych lat. Wygrał jeszcze 25 turniejów, trzy wielkoszlemowe i w 2018 roku został najstarszym w historii liderem rankingu ATP.
Mirka sprawiała również to, że cała rodzina niemal zawsze była obecna z Rogerem, gdy startował w turniejach. Logistyka tych podróży, choć wydaje się niełatwa, została opanowana przez panią Federerową w sposób magiczny. Roger nazywa żonę „skałą” i ma rację. Była i jest kluczową postacią w jego umiejętności poruszania się między sferą publiczną a prywatną, w jego odporności i sportowej długowieczności, w relacjach z rodzicami, trenerami i przyjaciółmi.
Przez lata zajmowała się także sprawami wizerunkowymi (zyskując z powodu ciągłego milczenia w mediach przydomek „Mona Lisa tenisa”), co może nie było jej najmocniejszą stroną, ale także rodziła dzieci i cementowała rodzinę. Starsze bliźniaczki Charlene i Myla urodziły się w lipcu 2009 roku. Trzy dni po wyjściu ze szpitala położniczego w Zurychu Mirka, dzieci i Roger byli już w odrzutowcu lecącym na turniej w Montrealu. Młodsi bliźniacy Leo i Lennart przyszli na świat w maju 2014 roku i dali rodzicom kilka dni więcej na przygotowanie podróży na turniej do Rzymu.
Mirka w pewien sposób przekształciła wyjazdy w drugi dom, odciążając męża od trosk organizacyjnych, ale dając mu poczucie bliskości ze wszystkimi. Dla niektórych było to niepojęte, ale działało: Roger Federer potrafił dzielić jeden pokój hotelowy z czwórką dzieci, żoną i wygrać wielki turniej.
Można mieć pewność, że Maestro skonsultował z nią każdą linijkę listu pożegnalnego i tego, co będzie dalej. Żegnać się z rakietą w ręku podczas Pucharu Lavera w londyńskiej hali O2 to chyba dobry pomysł. Ten turniej jest ulubionym projektem Federera i jego długoletniego agenta Tony’ego Godsicka. Ma trwać lata, służyć jako dziedzictwo tenisisty, może być wehikułem przenoszącym go z szykiem w kolejne lata po karierze – w roli kapitana drużyny albo organizatora.
600 tysięcy na waciki
Pucharem Lavera zarządza firma Team8 założona przez Federera i Godsicka w 2013 roku, zaraz po opuszczeniu przez obu agencji IMG. Obaj długo starali się, by wydarzenie było częścią ATP Tour (bez przyznawania punktów rankingowych) i miało stałe miejsce w kalendarzu.
Szyld też dała legenda: Rod Laver. Na korcie po tej samej stronie co Szwajcar stawali Rafael Nadal i Novak Dźoković – to rokowało nieźle. Pierwszy turniej, w 2017 roku w Pradze, wypełnił halę po brzegi. Przyniósł wprawdzie straty finansowe z powodu kosztów początkowych przedsięwzięcia i hojnych opłat za udział, jednak Federer uznał, że cel został osiągnięty – impreza na starcie się spodobała. Ciąg dalszy był lepszy.
Nawet gdyby nie był, to o pomyślną przyszłość finansową Rogera Federera martwić się nie należy. Wiarygodne szacunki mówią, że zarobił już ponad miliard dolarów, dołączając do niewielkiej grupy sportowców zdolnych do takiego osiągnięcia: Tigera Woodsa, Floyda Mayweathera, LeBrona Jamesa, Cristiano Ronaldo i Lionela Messiego.
Na korcie, wedle oficjalnych danych ATP Tour, wywalczył ponad 130 mln dolarów (dokładnie: 130 594 339), co daje mu trzecie miejsce za Dźokoviciem (prawie 159 mln) i Nadalem (131,7 mln). Przez te dwie dekady miał jednak rosnące z roku na rok wpływy od sponsorów, z kontraktów reklamowych, opłat za pojawianie się na turniejach i z lukratywnych imprez pokazowych na całym świecie.
W tej dziedzinie spisywał się może nawet lepiej niż na kortach. Na pewno podstawą jego marki stał się fenomenalny talent i pełna urody gra, ale okazało się, że ma także osobowość znakomicie pasującą do biznesowych sal konferencyjnych (niektórzy twierdzą, że także do kampanii politycznych) oraz instynkt w sprawach finansowych.
Wbrew pozorom świat biznesu nie od razu uwierzył w potencjał Federera. Przede wszystkim dlatego, że pochodzi on z kraju liczącego 8,8 mln osób. Bogatego, ale to jednak nie jest rynek amerykański lub azjatycki. W 2002 roku, czyli już po pokonaniu na Wimbledonie Pete’a Samprasa i w przeddzień oczywistego dla wielu awansu do pierwszej dziesiątki świata, właśnie kończył mu się pięcioletni kontrakt z firmą Nike (szacowany na ok. 100 tys. dolarów rocznie). Jego agent Bill Ryan skończył też pracę w IMG i nie było jasne, co dalej. Nike zaproponowało podniesienie stawki do 600 tys. za rok – porównanie z ówczesnymi zarobkami innych sław wypadało blado.
Maszynka do golenia kasy
Roger po naradzie rodzinnej uznał, że odejdzie z IMG, sam zajmie się stworzeniem teamu zarządzającego karierą. Powiedzieć, że był to sukces, byłoby jednak przesadą. Andy Roddick podpisał wówczas długoletni kontrakt z firmą Lacoste na ok. 5 mln dol. rocznie, Maria Szarapowa zbliżała się po wygraniu Wimbledonu do przychodów rzędu 20 mln, a kolejną umowę Federera z Nike szacowano na 1,75-2 mln. Wedle wielu agentów był wart już wtedy pięć razy tyle. Albo więcej.
Przełom przyszedł w 2005 roku, gdy Roger miał trzy wygrane w Wielkim Szlemie i szykował się do US Open. Nowy szef IMG Ted Forstmann, miłośnik tenisa, poprzez subtelne zabiegi dyplomatyczne (m. in. poprosił o pomoc w negocjacjach dobrą znajomą Mirki, byłą nr 1 na świecie Monikę Seles) spotkał się z rodziną Federerów i dopiął swego. Tenisista wrócił pod skrzydła IMG, jego agentem został Tony Godsick.
Decyzja szybko poprawiła zarobki Rogera. Wedle „Forbesa” w 2010 wynosiły już ok. 43 mln dolarów rocznie, głównie dzięki nowym kontraktom z Mercedesem oraz znanymi globalnie szwajcarskimi markami – Roleksem i Lindtem. Nowy, dziesięcioletni kontrakt z Nike podpisany w 2008 roku miał wysokość adekwatną do pozycji mistrza – szacowano, że to 10 mln dol. rocznie i nikt już nie oceniał, że to za mało.
Godsick wprowadził Federera także na niełatwy rynek amerykański. Można śmiało zakładać, że zrobił to m. in. łącząc mistrza tenisa z mistrzem golfa – Tigerem Woodsem, który też był w stajni IMG i otrzymywał wsparcie od Nike. No i agent tenisisty przyjaźnił się agentem golfisty, Markiem Steinbergiem. Obaj sławni sportowcy promowali też znaną markę Gillette firmy z Bostonu, która właśnie wtedy poszukiwała reklamowych następców Davida Beckhama.
Maszynki do golenia widoczne przy twarzy Rogera przetrwały dłużej niż przy obliczu Tigera, który musiał zmierzyć się z poważnymi skutkami swej seryjnej niewierności małżeńskiej. Wierny Federer u boku jedynej żony – to był dla sponsorów o wiele bardziej bezpieczny wybór. W 2013 roku roczne dochody szwajcarskiego mistrza szacowano już na 71,5 mln dolarów. Także dlatego, że ruszył do Ameryki Południowej na znakomicie opłacane mecze pokazowe i podpisał kolejny kontrakt – z Moet&Chandon.
Konto samo rośnie
Stanął na szczycie, ranking „Forbesa” pokazał, że jest tuż za Woodsem, przed legendą koszykówki z NBA Kobe Bryantem. Wtedy wszyscy zainteresowani wiedzieli, że ma niezwykłą umiejętność „łączenia biznesu z przyjemnością”, jak w eseju o tenisiście pisał, cytując ładne francuskie powiedzenie „joindre l’utile a l’agreable”, Christopher Clarey, znany amerykański dziennikarz, który spędził z Rogerem na rozmowach dla „New York Timesa” mnóstwo czasu i dobrze wie, na czym polega ten fenomen. W skrócie: mistrz rakiety ma rzadką zdolność do uznania za przyjemność tego, co inni wybitni sportowcy mogą uznać za harówkę, czyli podróży długodystansowych, konferencji prasowych w trzech językach i niekiedy bardzo przyziemnych interakcji z partnerami korporacyjnymi.
W tej ostatniej dziedzinie można na niego liczyć wyjątkowo. Wszyscy, ktorzy widzieli go w akcji, powtarzają, że potrafi sprawić, by każdy rozmówca czuł, że Federer naprawdę go słucha i ma dla niego czas. Do tego jest autentyczny i pamięta o ważnych drobiazgach. Przykład: kiedyś wyszedł z budynku po testach butów w siedzibie Nike w Oregonie, ale nagle zawrócił mówiąc, że zapomniał podziękować ludziom, którzy mu pomagali w przymierzaniu. Wrócił i podziękował.
Podczas „Dnia Rogera Federera” w tym samym miejscu uznał, że w czasie oglądania nowej reklamy będzie jej twórcom przynosił kawę i pączki. W siłowni siadł w recepcji i wydawał chętnym ręczniki. W stołówce zamienił się z własnej inicjatywy w kasjera, potem w baristę, ktory wprawdzie kawę robił słabo, ale dobrze wyglądało, gdy chodził od stolika do stolika i mówił do pracowników Nike: – Cześć, nazywam się Roger Federer, miło cię poznać. I z chętnymi odbijał potem piłki na korcie. Wyobrazić sobie takie sceny z Marią Szarapową – niemożliwe.
Kiedyś zapytano Andy’ego Roddicka, czego zazdrości Rogerowi najbardziej, odrzekł: – Nie zazdroszczę mu umiejętności tenisowych ani zdobytych tytułów, są też osoby równie świetne w innych sportach. Nie ma jednak nikogo, kto dorównałby mu w codziennej łatwości działania wśród ludzi. Tego nie mieli nawet Tiger Woods i Michael Jordan.
Imperium finansowe Rogera Federera urosło znacząco w 2018 roku, gdy w Nike uznano, że starzejąca się gwiazda nie jest tyle warta, by podnosić jej kolejny kontrakt. Firma Uniqlo dała mu zaś 30 mln rocznie z zachętą, że po zejściu mistrza z kortu nie przestanie płacić. W 2020 roku „Forbes” wyliczył, że Maestro zarobił ponad 106 mln właściwie bez machnięcia rakiętą. Więcej niż jakikolwiek inny sportowiec na świecie.
Tylko się świeci
Stał się przez dwie dekady częścią życia wielu osób w sporcie i poza nim. Każdy wiedział, że ta chwila przyjdzie, że ostatnie miesiące milczenia, przerwane chwilą obecności na Wimbledonie z okazji stulecia Kortu Centralnego i słowami „Może zagram jeszcze raz”, nie niosły optymistycznych prognoz. Ale i tak ta informacja o odejściu i przemowa w mediach społecznościowych (obejrzana przez 14 mln osób) ukłuła serce.
Żyć bez bekhendów Federera jakoś się da, stare mecze są wciąż w sieci, ale to nie to samo. Z tenisa nie zniknie, będzie z nim jeszcze długo, poza Pucharem Lavera też, może jako dyrektor turnieju, trener, komentator. Reklamy z nim też nie znikną, bo jak się dotarło ze sławą do miejsca, w którym stali Michael Jordan i Muhammad Ali, to status legendy może z czasem tylko nabrać mocy i jeszcze bardziej szlachetnej patyny. Filmów o sobie już doczekał, biografii napisano o nim wiele, piszą się zapewne nowe w niejednym miejscu globu.
Gdy w Tennis Channel poproszono znane osoby o określenie jednym zdaniem Rogera Federera, padły określenia: elegancki, artysta, muzyk klasyczny produkujący arcydzieła. Znana amerykańska dziennikarka Mary Carillo zauważyła: – Wie, jak bardzo podoba się ludziom, uwielbia być sobą, wie, ile ma talentów i jak się nimi dzielić, jakoś potrafi rozciągnąć czas do potrzeb, lekko i z wdziękiem chodzi po tej ziemi i wciąż próbuje nas rozżarzyć.
Ktoś powiedział nawet: – Nie poci się, tylko się świeci.
* Większa część tego tekstu ukazała się w „Plus Minus”, weekendowym dodatku „Rzeczpospolitej”
Całość pochodzi z wydania nr 132 magazynu „Tenisklub”