Wimbledon: Nick Kyrgios – geniusz na uwięzi
W najpiękniejszym od wielu lat finale Wimbledonu Novak Dźoković pokonał Nicka Kyrgiosa 4:6, 6:3, 6:4, 7:6(3). Chociaż obaj tenisiści zagrali do bólu przewidywalnie, to nikt z publiczności nie miał prawa czuć się zawiedziony. Nawet Australijczyk, wyraźnie zadowolony z show, jakie dał razem z Serbem, w końcu się uśmiechnął.
Artur Rolak z Londynu
Twórz z nami najlepszy magazyn tenisowy, zostań patronem Tenisklubu: https://patronite.pl/Tenisklub!
Niedziela, ok. 10:30 czasu miejscowego, niemal pusta kawiarnia obok biura prasowego, rozmowa dwojga dziennikarzy:
– Czy wybierasz się na poniedziałkową konferencję z mistrzem Wimbledonu?
– Jeśli wygra Kyrgios, to ta konferencja powinna odbyć się w jakimś pubie.
– No i nie rano, bo na pewno się spóźni. Bezpieczniej byłoby dopiero we wtorek.
– Tak, i to w następnym tygodniu.
Trochę złośliwie, ale od ostatniej środy, gdy tylko Nick Kyrgios i Rafael Nadal wywalczyli awans do półfinału, graczem najczęściej wymienianym i cytowanym w mediach był właśnie Australijczyk (jeśli pominąć obowiązki miejscowych wobec Camerona Norriego). Na ten pojedynek ostrzył sobie apetyt cały tenisowy światek. Wieść o kontuzji Rafy i jego rezygnacji z dalszych występów w turnieju wcale nie zmniejszyły zainteresowania Kyrgiosem. Przeciwnie – gdy tylko wszyscy upewnili się, że to Novak Dźoković zagra z nim w finale, ruszyła kolejna fala wspomnień i przypuszczeń.
Przypominano oczywiście, jak w poprzednich rundach Kyrgios wykłócał się z sędziami, prowokował publiczność, zadzierał ze Stefanosem Tsitsipasem i w ogóle nie marnował żadnej okazji, aby okazać niechęć dla kortowego savoir-vivre’u. Przed niedoszłym meczem z Nadalem wracano oczywiście do ich dwóch poprzednich, pełnych kontrowersji pojedynków.
No i spekulowano, czy świadomość, że to pierwszy finał turnieju Wielkiego Szlema w karierze Kyrgiosa i być może jego ostatnia szansa wybicia na pierwszy plan faktu, że jest tenisistą niezwykłym, a nie tylko zwykłym prostakiem, każe mu powściągnąć temperament, gryźć się w język i zachowywać, jak na członka All England Lawn Tennis Clubu przystało. Bo, przypomnijmy, poza pucharem, walizką pieniędzy i 2000 punktów rankingowych (w tym roku akurat nie) nagrodą jest także członkostwo klubu. Fakt – nie zawsze. W 1981 roku władze AELTC postanowiły wstrzymać się z przyznaniem honorowego członkostwa Johnowi McEnroe, „ponieważ jego zachowanie na korcie w niektórych meczach nie służyło reputacji tenisa” – jak napisano wtedy w oświadczeniu.
Kiedy 19-letni Kyrgios, debiutujący na Wimbledonie, pokonał w czwartej rundzie Nadala, McEnroe ogłosił w telewizji, że to przyszły mistrz Wielkiego Szlema. Dopiero po ośmiu latach Amerykanin doczekał się dnia, że jego przepowiednia mogła wreszcie się urzeczywistnić. Ale nie spełniła się i raczej już się nie spełni, jeśli Kyrgios będzie się upierał, że chce być zapamiętany jako geniusz, który w tenisa potrafi grać jak mało kto, ale też jak nikt inny niemądrze trwoni ten dar.
Dopóki Australijczyk utrzymywał temperament na wodzy, Serb mógł tylko bezradnie kręcić głową lub kiwać nią z uznaniem. Ale natury nie da się oszukać. Kyrgios znów zaczął wdawać się w bezsensowne interakcje z widownią, miał coraz więcej do powiedzenia sędziemu (trzeba jednak przyznać, że nie zawsze składał skargi i zażalenia), nie gardził też monologami z samym sobą. Trudno je nazwać wewnętrznymi, skoro mogła je usłyszeć publiczność na Korcie Centralnym, na Henman Hill i przed telewizorami całego świata.
To był piękny finał. Już dziś, bez wielkiego ryzyka, można powiedzieć, że będzie mówiło się o nim latami. No, chyba że Nick Kyrgios uzna, że Paryż jest jednak wart mszy i na dwa tygodnie przestanie być sobą.
Partnerem relacji medialnych „Tenisklubu” jest PZU, oficjalny sponsor Igi Świątek