Zaczęliśmy od sklasyfikowania najlepszych tenisistek ostatniej dekady, teraz pora na tenisistów. Z jednej strony był to wybór prostszy – od razu wiedzieliśmy, kto znajdzie sią na podium, a nawet kto zajmie pierwszych sześć miejsc, z drugiej strony – rozważaliśmy więcej kandydatur do obsadzenia ostatnich pozycji niż w przypadku kobiet.
Tak jak w przypadku pań poruszaliśmy się w obrębie 12 nazwisk, tak w przypadku panów propozycji było więcej. Każdą z nich się dało w jakiś sposób obronić, natomiast nie każdą z nich dało się umieścić w rankingu. Bo skoro założyliśmy, że to będzie lista dziesięciu najlepszych, to nie było sensu bawić się w miejsca ex aueqo i na dziesiątej pozycji umiejscowić pięciu zawodników.
Tych, których wyróżniliśmy, zaraz zobaczycie i przeczytacie o nich więcej. Teraz czas na grupę… rezerwowych? To chyba złe słowo, nie kojarzące się najlepiej. W piłce nożnej rezerwowy może przez cały sezon nie podnieść z ławki, a tu mowa o prawdziwych kozakach, potrafiących wyczyniać cuda na korcie. Konkretnie o: Łukaszu Kubocie, Tomaszu Berdychu, Keiu Nishikorim, Daniile Miedwiediewie, Gaelu Monfilsie, Milosu Raoniciu, Johnie Inserze i braciach Bryanach. Jak widzicie, przemocna ekipa. Za sprawą części nazwisk chcieliśmy wam przypomnieć, że tenis to także debel i specjalistów od tej dziedziny również bardzo wysoko cenimy.
W końcu jednak pora przejść do najlepszych z najlepszych. Zaczynajmy!
10. miejsce – Alexander Zverev
Tenisista broniący się zawartością gabloty. Spoglądamy na nią, a tam 13 trofeów, w tym kilka wyjątkowo cennych jak puchar za wygranie ATP Finals czy trzy trofea przywiezione z turniejów ATP Masters 1000. A przecież należy się spodziewać, że Alexander Zverev będzie miał jeszcze więcej do powiedzenia, kiedy na zasłużoną emeryturę odejdą Novak Dżoković, Rafael Nadal i Roger Federer.
Choć Zvereva wciąż mamy za tenisistę młodego, to należy pamiętać, że w cyklu ATP jest już od ładnych kilku lat. W 2015 roku zadebiutował w Wielkim Szlemie, a już rok później wygrał pierwszy turniej głównego cyklu. Minęło kolejnych kilkanaście miesięcy, a Zverev był już w pierwszej dziesiątce rankingu ATP. Mieliśmy więc do czynienia z nadzwyczaj prężnie rozwijającą się karierą. Zverev szybko dojrzał do wygrywania bardzo ważnych meczów. Federera czy Dominika Thiema pokonał jako nastolatek, Dżokovicia tuż po 20. urodzinach.
Z kolejnymi sukcesami rosła presja nakładana na Niemca podczas występów w Wielkich Szlemach. W nich Zverev grał albo słabo, albo przeciętnie. Ostatnio poprawił statystyki, ale wciąż nie rzucają one na kolana. Mówimy przecież o jednym z najlepszych tenisistów dekady, tymczasem Niemiec tylko czterokrotnie osiągał fazę ćwierćfinału. Będą jeszcze w tym rankingu tenisiści, którzy takie wyniki osiągali w ciągu jednego sezonu i potrafili je powtarzać niemal co roku. Przy okazji Wielkich Szlemów warto zatrzymać się przy zeszłorocznym US Open. Ileż to było narzekań, że Zverev gra przeciętnie, że nie trafił na żadnego z najmocniejszych rywali, aż w końcu dotarł do finału i dwie wygrane piłki dzieliły go od wielkiego zwycięstwa. Życzymy każdemu tenisiście, żeby grając poniżej swoich możliwości, osiągał tak znakomite rezultaty.
9. miejsce – David Ferrer
Był już Alexander Zverev, teraz pora na jego trenera. Oczywiście nie zmieniliśmy kryteriów i Davida Ferrera umieściliśmy w pierwszej dziesiątce ze względu na sukcesy na korcie, a nie w boksie trenerskim. To jedyny tenisista w naszym zestawieniu, który zakończył już karierę. Paradoksalnie to ten sam, po którym wydawało się, że może grać i biegać za piłką bez końca. Mając 37 lat, uznał jednak, że już mu tej gonitwy za pucharami, młodszymi rywalami i piłkami, najzwyczajniej w świecie starczy.
Warto odnotować, że Ferrer w drugą dekadę XXI wieku wchodził jako 28-letni tenisista. Znał smak turniejowych zwycięstw czy obecności w pierwszej dziesiątce rankingu, jednak to co najlepsze, miało dopiero nadejść. Hiszpan zadomowił się w elitarnym gronie dziesięciu najlepszych i wypadł z niego dopiero w maju 2016 roku. Musielibyśmy nie mieć serca, żeby go z tego domu wyrzucić, dlatego i u nas znalazł się na dziewiątej pozycji.
Wracając do sukcesów Ferrera z ostatnich dziesięciu lat, od razu na myśl przychodzi finał paryskiego Mastersa. Ileż nerwów kosztował polskich kibiców tamten mecz. Wydawało nam się, że Jerzy Janowicz może pokonać wówczas absolutnie każdego. Ferrer okazał się jednak nieznacznie lepszy i zdobył jedyny w karierze tytuł ATP Masters 1000. Siedem miesięcy później grał z kolei w jedynym finale Wielkiego Szlema. To był piękny czas dla hiszpańskiego wojownika.
8. miejsce – Marin Czilić
Jeden z zaledwie siedmiu tenisistów, którzy w minionej dekadzie wygrali imprezę wielkoszlemową. Wstrzelił się z mistrzowską formą akurat na ten turniej, w którym dopisało mu szczęście w losowaniu. Chociaż też nie przesadzajmy – to prawda, ominął Dżokovicia i Nadala, ale przecież bez straty seta pokonała Federera, Tomasza Berdycha i Keia Nishikoriego. W ten sposób sprawił jedną z największych niespodzianek w ostatnich dziesięciu latach. Później dwukrotnie był bliski powtórzenia sukcesu. W Wimbledonie i Australian Open przegrywał jednak w finale.
Czilicia należy również docenić za zdobycie Pucharu Davisa. Wydatnie pomógł mu w tym Borna Czorić, ale chyba nie ma sensu kłócić się, kto ma większe zasługi w doprowadzeniu do tego sukcesu. Reprezentacja Chorwacji potrzebowała doskonałej dyspozycji jednego i drugiego, i tak to właśnie wyglądało. W tamtych rozgrywkach Czilić rozegrał sześć meczów, z czego pięć wygrał bez straty seta.
Triumf w Pucharze Davisa to ostatni spektakularny sukces Czilicia. Początkowo mówiło się, że końcówka sezonu 2018 kosztowała go mnóstwo sił, jednak czas mijał, a Chorwat nie wracał na właściwe tory. W ostatnich dwóch sezonach był cieniem samego siebie. Nie wykluczamy jednak, że wzniesie się jeszcze na wyżyny, bo mowa o 32-latku. Na sportową emeryturę raczej się jeszcze nie wybiera.
7. miejsce – Juan Martin del Potro
Gdybyśmy mieli wynagrodzić Argentyńczykowi wszystkie cierpienia, to umieścilibyśmy go znacznie wyżej. Wręcz niewiarygodne, jak kruchy potrafi być organizm zawodowego sportowca. Trudno się pogodzić, że w 2018 roku, zaraz po tym jak wrócił do ścisłej światowej czołówki, mimo przeziębienia i myśli o wycofaniu się z turnieju, wyszedł na mecz z Borną Czoriciem. Próba dobiegnięcia do skrótu Chorwata i… kolejna paskudna kontuzja. Od tego czasu Del Potro rozegrał jeszcze kilkanaście spotkań, ale to nie było już to, co za najlepszych czasów.
Oczywiście Del Potro tyle razy już wracał do gry po rozmaitych urazach, że i tym razem może się udać. Czas biegnie jednak nieubłaganie i Argentyńczyk ma już 32 lata. I tak jak Marin Czilić może sobie spokojnie patrzeć na upływający czas, bo na pewno czuje się tenisistą spełnionym, tak Juan Martin del Potro zdaje sobie sprawę, że umiejętności pozwalają mu wygrać wiele, wiele więcej.
Mimo to na jego koncie nie brakuje sukcesów. Największe to bodaj dwa medale olimpijskie. W Rio de Janeiro Argentyńczyk wywalczył srebro, a cztery lata wcześniej brąz. W tych turniejach rozgrywał pasjonujące pojedynki, które kibice do dziś mają w pamięci. Któż by ośmielił się zapomnieć o wyniku 17-19 w decydującym secie?
Gdybyśmy mieli jednak oceniać same wyniki, liczbę zwycięstw, to możliwe, że dla Del Potro zabrakłoby miejsca w pierwszej dziesiątce. Gdy był zdrowy i rywalizował z wymienionymi wcześniej tenisistami, najczęściej wygrywał. Nie mogliśmy więc go pominąć w tym zestawieniu.
6. miejsce – Dominic Thiem
Początkowo wydawało się, że Dominic Thiem będzie tylko wyczekiwać na osłabnięcie Rafaela Nadala, aż któregoś dnia zastąpi go na paryskim tronie. Hiszpan po dziś dzień trzyma się jednak bardzo dobrze. Na szczęście Thiem już nie czeka, tylko bierze sprawy (i puchary) w swoje ręce. Wszystko zmieniło się za sprawą zatrudnienia na stanowisku szkoleniowca Nicolasa Massu.
Thiem przeszedł imponującą przemianę ze specjalisty od gry na mączce w o wiele bardziej wszechstronnego tenisistę. Pasjonujące było śledzenie w ostatnich dwóch latach, jak z każdym miesiącem staje się coraz lepszym tenisistą. Wraz z jakością uderzeń rosła też pewność jego siebie, a taka mieszanka poprowadziła do zwycięstw w największych turniejach, z US Open na czele. Oczywiście nie będziemy rozpływać się nad grą Austriaka w nowojorskim finale, bo fajerwerków nie zastaliśmy, ale czy w tym przypadku ważniejsza nie była skuteczność? Trzy poprzednie finały Thiem przecież przegrał.
Jeśli mamy oceniać jednak całą karierę Austriaka, to trzeba skupić się na jego wyczynach na kortach ziemnych. W ostatnich latach rywalizuje jak równy z równym o pozycję numer dwa na tej nawierzchni z Novakiem Dżokoviciem. Wdrapał się niemal na sam szczyt, ale rok po roku z wierzchołka go strąca Rafael Nadal.
Thiem przede wszystkim imponuje w pojedynkach z najlepszymi. Z Federerem wygrał trzy ostatnie starcia, z Nadalem i Dżokoviciem trzy z czterech ostatnich.
5. miejsce – Stan Wawrinka
Była ,,Wielka trójka”, była ,,Wielka czwórka”, ale nigdy nie było ,,Wielkiej piątki”. Wawrinki nie dołączano do grona gigantów tenisa i chyba to z korzyścią dla niego. Pokazuje to bowiem, że będąc człowiekiem z krwi i kości wielokrotnie potrafił przeciwstawić się geniuszom dyscypliny, jednym z najlepszych tenisistów w historii.
W przypadku Wawrinki, odwrotnie niż chociażby u Thiema i między innymi stąd taka kolejność w rankingu, imponuje skuteczność w finałach największych imprez. Wygrał wszędzie poza Londynem, ale w pamięci chyba najbardziej zapadł pierwszy triumf, w Australian Open. Wawrinka zbliżał się wtedy do 29. urodzin, a jego największymi turniejowymi zwycięstwami pozostawały te z Indii i Maroka…
Magnus Norman wprowadził jednak Szwajcara na wyższy poziom. Nie podciągnął go o półkę wyżej, tylko ustawił na równi z największymi. Z tą różnicą, że Wawrinka nie wykazywał się równie wysoką regularnością co najlepsi. Podczas gdy Dżoković czy Nadal niemal w każdym turnieju grali bardzo dobrze, Wawrinka na ich poziom wkraczał dwa-trzy razy na przestrzeni roku. Zawsze stać go było jednak na to w kluczowych momentach. Stąd aż trzy wielkoszlemowe tytuły na koncie.
Podobnie jak w przypadku Czilicia, na pożegnania z Wawrinką jeszcze jest za wcześniej, natomiast wydaje się, że największe sukcesy już za nim. Najbardziej życzymy mu oczywiście zwycięstwa na Wimbledonie i skompletowania Wielkiego Szlema, ale ze względu na styl gry do tego sukcesu nigdy się jeszcze nie zbliżył.
4. miejsce – Andy Murray
Pierwszy brytyjski mistrz Wimbledonu od Freda Perry’ego i 1936 roku. Nie wykluczamy, że nawet gdyby Murray zakończył karierę po sezonie 2012, i tak znaleźlibyśmy dla niego miejsce w tym zestawieniu. Osiągnął w nim gigantyczne sukcesy przed własną publicznością, bo przecież niedługo po wspomnianym Wimbledonie wygrał jeszcze Igrzyska Olimpijskie. Niejako na dokładkę dołożył zwycięstwo w US Open. A co się będzie oszczędzał.
Wspominając te wyniki, można zachodzić w głowę, gdzie się wtedy podziali Federer, Nadal i Dżoković. Ale przecież oni byli, grali razem z Murray’em. Po prostu okazywali się słabsi. Murray’a nie możemy porównać obecnie do żadnego tenisisty. Może Thiem… ale to chyba wciąż nie jest ten sam, mistrzowski poziom. Austriak depcze najlepszym po piętach, a Szkot był w tym wszystkim bardziej bezczelny. Skradał im trofea jedno po drugim.
Oczywiście, nie należy się też za mocno rozpędzać. Pamiętamy chociażby finały Australian Open. Murray pięć razy grał w finale, ale na dobrą sprawę ani razu nie był bliski wygrania tej imprezy.
Kiedy Murray dokonał więcej, niż zdawało się, że może, jego kariera zaczęła wygasać przez problemy zdrowotne. Pech chciał, że niedługo po tym, jak zajął upragnioną pozycję lidera rankingu ATP, co było kolejnym ogromnym osiągnięciem.
Dziś nie wiadomo, czy bardziej cenić go za olbrzymie sukcesy na korcie, czy za wolę walki. Murray dokonał bowiem niemożliwego i po operacji biodra wrócił do rywalizacji. Mało tego, wygrał turniej w Antwerpii, co było niezwykle wzruszającym momentem dla niego samego, jak również milionów kibiców.
3. miejsce – Roger Federer
Miarą sukcesu jest liczba wrogów? Federer takie stwierdzenie może tylko obśmiać. Dwudziestokrotny(!) zwycięzca imprez wielkoszlemowych został niedawno wybrany na ulubionego tenisistę kibiców po raz osiemnasty(!) z rzędu. Czy trzeba coś jeszcze dodawać?
Gdybyśmy nie wiedzieli co to tenis, a o Rogerze Federerze powstałaby książka, pewnie uznalibyśmy go za bohatera fikcyjnego. Nie mieściłoby się w głowie, że ktoś taki naprawdę istnieje. Zawodnik, który z powodzeniem mógłby organizować treningi otwarte i w ten sposób zarabiać na życie. Zapełniałby hale na całym świecie bez problemu. Tyle tylko, że mamy jednocześnie do czynienia z osobą bardzo ambitną, która mimo tego, że zbliża się do 40. urodzin, wciąż ma ochotę rywalizować.
2. miejsce – Rafael Nadal
Jeśli w połowie dekady ktoś myślał, że nawracające u Rafy kontuzje kolan skrócą jego karierę i uniemożliwią mu kolejne sukcesy, to zdecydowanie był w błędzie. Jak tylko Hiszpan uporał się z największymi problemami zdrowotnymi, od razu powrócił na szczyt. Przede wszystkim znów zaczął bić wszelkie rekordy podczas ukochanego Rolanda Garrosa, a także zbliżył się do Federera w liczbie zwycięstw wielkoszlemowych ogółem.
W minionej dekadzie jeśli Nadal był zdrowy, to zwykle grał o najwyższe cele, a wpadki praktycznie mu się nie zdarzały. Łącznie w drugiej dekadzie XXI wieku zdobył 11 tytułów wielkoszlemowych. Tyle samo razy pokonał w omawianym czasie Novaka Dżokovicia. Problem w tym, że dwukrotnie częściej przegrywał z największym rywalem. Stąd drugie miejsce.
1. miejsce – Novak Dżoković
To była jego dekada. Serb wygrał w ciągu ostatnich 10 lat 16 z 39 turniejów wielkoszlemowych. W kolejnych ośmiu grał w finale. Parokrotnie imponował wielomiesięczną dominacją, będąc niepokonanym na przestrzeni kilkudziesięciu spotkań. Kryzysowy był dla niego rok 2017, głównie przez urazy i pochopne decyzje personalne Serba, ale zażegnał go wygrywając później trzy imprezy wielkoszlemowe z rzędu. Ponadto kończy to dziesięciolecie jako lider rankingu ATP.
Autorzy: Szymon Adamski i Szymon Frąckiewicz